niedziela, 9 lipca 2017

Powojnie na Mazurach w powieści Kazimierz Orłosia

Powieść Dom pod Lutnią Kazimierz Orłosia, która w swoim czasie zebrała bardzo dobre recenzje, pożyczyłem z biblioteki z myślą o żonie. Ta jednak po przeczytaniu stwierdziła, że też powinienem ją przeczytać, bo opowiada o powojniu, ale na Mazurach, gdy ja tu pisałem o Dolnym Śląsku.
Sama anegdota jest prosta. Mieszkająca w Warszawie matka, której męża jako byłego AK-wca aresztowano i skazano na wieloletnie więzienie wywozi kilkuletniego syna Tomka na mazurską wieś, gdzie osiadł jej ojciec pułkownik, przedwojenny ułan, który po kampanii wrześniowej spędził całą wojnę w oflagu. Ale jako przedwojenny oficer ma prawo obawiać się komunistycznej władzy, do której rządów ma zdecydowane krytyczny stosunek. Jako realista nie ma złudzeń, że zdarzy mu się w podeszłym wieku coś dobrego. Chce spokojnie dożyć żywota. Zostawia ukochaną Warszawę i rodzinny dom z niekochaną, jak się okazuje żoną w nadziei na ocalenie własnego życia i przynajmniej wewnętrznego poczucia wolności.


Jako były ułan jazłowiecki (wreszcie wiem, dzięki powieści, na czym polegała owa "jazłowieckość", bo jakoś nie odczuwałem potrzeby ustalenia tego na własne potrzeby innym sposobem) i gospodarz na dość sporej zagrodzie,  z dwiema krowami, dwoma końmi i sprzętami opuszczonymi przez Frau Kalinowską, która przesiedliła się (została przesiedlona?) do Niemiec, pułkownik Bronowicz ma do pomocy mieszkającą z nim młodą autochtonkę z córką oraz okolicznego młodego Ukraińca, przesiedlonego tu w ramach "akcji Wisła". W trudnych sytuacjach (najścia ubeków lub ludzi zwanych dziś "żołnierzami wyklętymi") ma wsparcie w szefie UB w pobliskim mieście, byłym przedwojennym ułanie i też kombatancie dopiero co zakończonej wojny, ale dogaduje się też w miejscowym wójtem których chroni go przed nadmiernym wymiarem obowiązkowych dostaw. Przynależność do lokalnej elity każe mu odwiedzać kurtuazyjnie kierowniczkę szkoły i jej siostrę, choć razi go ich wrogi stosunek do Ukraińców, w jakimś stopniu usprawiedliwiony przejściami i zapamiętanymi scenami z Wołynia. Oczekują one od pułkownika słów nadziei na zmianę sytuacji wewnętrznej w Polsce. Ten jednak nie kryje się ze swoim brakiem złudzeń.
Wbrew obawom matki Tomek szybko zaadoptował się na wsi, w czym walny udział miał dziadek, który zadbał, żeby wnuk miał atrakcje (jazda na koniu, łowienie ryb, kąpiele w rzece) poznał kolegów i koleżanki (o niemieckich imionach, ale mówiących coraz płynniej po polsku), miał poczucie beztroski i bezpieczeństwa, ale i sam poświęcał mu wiele uwagi, prowadząc poważne rozmowy i tłumacząc sens zaobserwowanych przez chłopca zdarzeń i zjawisk oraz ich właściwe nazwy. Stąd m.in. nazwa domu dziadka (i tytułu powieści) - pod Lutnią, czyli pod gwiazdozbiorem z najjaśniej świecącą gwiazdą Vega.
Czytelnik z każdą przeczytaną stroniczką wsiąka w ten mazurski krajobraz przyrodniczy i społeczny. I niejeden raz się wzrusza. Ale i pobyt Tomka u dziadka, i powieść, napisana prostą i elegancką polszczyzną, choć ze zrozumiałych powodów z niemieckimi i ukraińskimi wtrąceniami, bez epatowania grami czasu i konwencji, ma swój kres. Za szybko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz