poniedziałek, 12 listopada 2018

Mama


Próbuję odtworzyć w pamięci pierwsze chwile, od których pamiętam mamę. I kojarzą mi się one z Jej płaczem. Chyba najpierw na wieść, że w Jej rodzinnej wsi, Milnie w powiecie zborowskim, zmarł Jej ojciec, którego po exodusie na Zachód już nie widziała. Zdaje się, że widziałem kopertę z narysowanym obok znaczka krzyżem, który był zwiastunem wiadomości o śmierci kogoś bliskiego. Inny, bliski w czasie od tamtego ciągły płacz brał się z choroby i w końcu śmierci naszego najmłodszego, liczącego nieco ponad pół roczku braciszka. Pamiętam, że przyjeżdżał samochodem lekarz, który na koniec z kamienną twarzą chował do portfela pieniądze i odjeżdżał. 

Mama była postawną kobietą, nieco wyższą od taty. I formalnie o 15 lat młodszą, ale faktycznie chyba 12 lub 13.  Swoje siwe włosy (zawsze widziałem ją siwą) czesała w kok i w słoneczne letnie dni nawet nie zakładała chustki. Choć do kościoła i w powszednie dni chodziła w niej zawsze. Odświętnie ubierała białą bluzkę i granatową spódnicę (zdaje się, że czasem wdziewała też granatowy żakiet) i płaskie obuwie. Wzór odświętnego odzienia dla kobiet w średnim wieku w całej wsi dyktowała kierowniczka szkoły, starsza o kilka lat od mamy. Więc w ślad za nią na jesienne i zimowe wyjścia do kościoła mama ubierała brązowy kostium z bistoru i płaszcz z kożuszkiem. Kapelusz, który zakładała pani Misztalowa*, uznawała jednak za pańską fanaberię. Jesienią i zimą chustkę zastępował ciepły filcowy beret.

A na co dzień bluzka, czasem na nią sweter, spódnica i zapaska, którą zdejmowała chyba tylko do snu. Jak to na wsi ciężko pracowała w polu, przy sadzeniu ziemniaków, pieleniu buraków i roślin warzywnych, zbiórce zboża, omłotach i innych pracach. W domu zaś przygotowanie karmy dla żywiny, dojenie krów, a kiedy jeszcze nie dorośliśmy do pomagania, utrzymanie czystości w chlewie i oborze oraz prace w przydomowym ogródku. Potem ogródek stal się domeną mego młodszego brata. A przecież na niej spoczywała kuchnia, dbanie o czystość w domu i wokół niego, pranie (pralek nie było), prasowanie, szycie i cerowanie. 

Dziwiło mnie, że na mamy okrągłej twarzy były dość rozległe blizny. Nie pamiętam, czy pytałem skąd się wzięły. Mama często wracała wspomnieniami do czasów wojny, zwłaszcza gdy w gronie rodzinnym i znajomych pochodzących z tych samych stron snuły wspomnienia z napaści hord Bandery na polskie wsie, to znaczy z przewagą ludności polskiej, i o podpaleniach domostw. Czasem całych wsi i polskich kościołów, które bywały czasem ostatnim schronieniem dla "Lachiw". Tłumaczyłem sobie, że może to ślad takiego pożaru. Dopiero po śmierci mamy wuj opowiedział, że to były blizny po zaniedbanej chorobie skóry we wczesnej młodości. Widocznie znał ją jeszcze sprzed wojny. Albo mu o tym opowiedziała. Przez jakiś czas wuj bowiem u nas pomieszkiwał, choć sam go z tych czasów nie pamiętam. Ale mam zdjęcia, na których jestem razem z nim i z mamą. Miałem po nim imię i byłem podobno jego pupilkiem.
Pamiętam mamę jak uczyła mnie czytać zanim poszedłem do szkoły. Uczyła mnie literek i całych słów z modlitewnika, a potem  kierowniczka szkoły podarowała nam używany elementarz Falskiego. Szczególnie wryły mi się w pamięć momenty, gdy mama czytała mi w nim opowiastkę o złym lisie i kurach. Był w niej epizod, w którym lis porywał kurę. Mama nie mogła doczytać opowiastki do końca, bo wpadałem w histeryczny płacz, który mamę wprawiał w śmiech. Ale przyszła chwila tryumfu. Nie wiem po jakim czasie kazałem obojgu rodzicom usiąść przy stole i słowo po słowie przeczytałem tę opowiastkę do końca i - co najważniejsze - nie rozpłakałem się!
Uczyła też mnie pisać literek i prostych słów. Bo sama umiała niewiele więcej. Mam przyjechała bowiem na Zachód (tak się mawiało) jako analfabetka. Czytania i pisania nauczyła się dopiero dzięki tuż powojennej akcji zwalczania analfabetyzmu. O ile na wsiach na kresach wschodnich w okresie II Rzeczypospolitej zapewniano minimum edukacji chłopców (tata ukończył cztery klasy), to zupełnie nie dbano o edukację  dziewcząt.

Więc gdy poszedłem do szkoły umiałem już czytać, ale nie pamiętam, czy także liczyć.

Mama lubiła chadzać, a potem już do miasta jeździć,  na nasze wywiadówki. Obaj z młodszym bratem byliśmy - co tu ukrywać - bardzo dobrymi uczniami i przy tym nie sprawiającymi problemów wychowawczych. Byliśmy więc chwaleni, co lało miód na mamy serce. Zgodnie z zaleceniem nauczycieli dbała, żebym wieczorami pomagał słabszym kolegom. Siadałem z nimi przy kuchennym stole, a na jego środku stał zwykle talerz z kanapkami.

Świetnie gotowała i piekła. Słynęła zwłaszcza z wypieków. W domu stał murowany piec, w którym mniej więcej co tydzień piekł się pszenny chleb, nadziewane (serem na słodko lub powidłami czy konfiturą) bułeczki i rogaliki oraz kruche ciasteczka, posypywane makiem lub cukrem. Na Wielkanoc piekła pyszne baby nadziewane rodzynkami, a na wierzchu chleba formowała z ciasta kurczaczki i zajączki.

Furorę robiły bułeczki nadziewane gotowanym mielonym grochem z przyprawami. Układała je dość ciasno na blasze, smarowała po wierzchu białkiem, a po upieczeniu choć się tymczasem pozlepiały, to łatwo dawało się je oddzielać od siebie. Podawało się je na ciepło. Wrzucało do makutry, polewało smalcem i wkładało do pieca lub piekarnika i dopiero potem zajadało. Mama musiała ich robić dużo, dwie, trzy blachy, żeby wystarczyło domownikom, zbiegającym się na biesiadę najbliższym sąsiadom oraz zanieść kilka do mieszkającej przez drogę kierowniczce szkoły, jej mężowi i gosposi. Od śmierci mamy przed 36 laty już nie miałem ich w ustach. Obiecujemy sobie z bratem, że spróbujemy je upiec, ale na zamiarach się kończy.

Mama była bardzo religijna, w taki ludowy sposób: co niedziela do kościoła, codziennie, chyba że była pilna praca w polu, na nabożeństwa majowe, w grudniu na roraty i pilnowała nas, żebyśmy przynajmniej chodzili co niedzielę i obowiązkowo do spowiedzi wielkanocnej. No i oczywiście godne przyjęcie księdza po kolędzie. Pamiętam, że któregoś roku po długim staniu w kolejce wyspowiadaliśmy się i wróciliśmy do domu. Pytani czy byliśmy u komunii odpowiedzieliśmy, że nie, bo trzeba było jeszcze dłużej czekać, a byliśmy głodni. Dostaliśmy po kromce chleba z masłem i wysłani z powrotem do kościoła. Ale ominęliśmy kościół i poszli kilkaset metrów dalej do biblioteki. Tam się nie nudziliśmy, no i oczywiście zgrzeszyliśmy nieposłuszeństwem i kłamstwem.
O ostatnich latach obojga rodziców napisałem wspominając tatę. Wspomnę tylko, że przez lata skarżyła się na bóle reumatyczne. Faszerowana była lekami przeciwbólowymi, a do tego pewnie sama przekraczała przepisaną dawkę, gdy ból szczególnie dokuczał. Skończyło się to perforacją żołądka, której nie przeżyła. Miała 70 lat
_________________
*Poświęciłem jej kilka lat temu cały wpis. Była jedną  z moich mistrzyń życia





Ten malec w garniturku to ja

4 komentarze: