niedziela, 25 marca 2018

Historia jednego żydowskiego życia. Jedna z wielu

Ostatnio częściej zaglądam na Twittera. Śledzenie treści umożliwia wejście na profile dziennikarzy, polityków, artystów oraz hasztagi najbardziej popularnych tematów. Od pewnego czasu pojawiają się m.in. #Żydom i #Żydów, z tysiącami wpisów. Gdyby ktoś miał złudzenia, że Polacy wbrew ogólnej opinii w świecie nie są antysemitami i zajrzy co się pisze (i jak) o Żydach, pozbędzie się ich natychmiast. O ile nie dziwią wpisy ludzi, którzy nie czytają poważnych lektur, a przypuszczam, że nawet gazet, o tyle zdumiewać muszą wpisy dziennikarzy o całkiem znanych nazwiskach. Jeden z nich chlubi się tym, że napisał donos na pracowników muzeum Polin do ministra kultury.  Trwa nagonka na naukowców piszących o Zagładzie, o postawie ludności na terenach okupowanych oraz o współczesnym dyskursie publicznym, niewolnym od mowy nienawiści. Są też donosy na dyrektorów muzeów w muzeach w obozach zagłady.
Pamiętam rok 1968 i to, co obserwuję teraz, może dzięki istnieniu mediów społecznościowych, wydaje mi się groźniejsze. Wtedy fala antysemityzmu została sprokurowana przez obóz władzy i była sterowana przez PZPR w zakładach pracy, wojsku i milicji. W gazetach pojawiały się tylko odezwy "zatroskanych grup obywateli". A teraz rozlewa się szeroką falą.


Głupia, prymitywna polityka historyczna obecnego rządu sprowadza się do budowania dumy narodowej przez chowanie pod dywan licznych niestety epizodów współpracy z okupantem lub działania po jego myśli i eksponowania zachowań bohaterskich. Wbrew oczywistym ustaleniom historyków.
Dziś po raz pierwszy obchodzono Dzień Polaków ratujących Żydów. Oczywiście, centralne uroczystości odbyły się w Markowej, gdzie polska rodzina Ulmów ukrywała Żydów. Ale przemilcza się fakt, że tę rodzinę wydał  Niemcom polski granatowy policjant.
Nie byłbym sobą, gdybym w związku z tym, co się dzieje, nie starał się poszerzyć własnej wiedzy, moim zdaniem i tak niezłej. Sięgnąłem więc m.in. do niewielkiej książeczki A jednak czasem miewam sny : historia pewnej samotności (Wydawnictwo Czarne, 2009).  Jest to plon wielogodzinnej relacji relacji pewnego warszawskiego Żyda, który przeżył holokaust, spisanej przez Joannę Wiszniewicz. Uniknął wywiezienia z warszawskiego getta do obozu zagłady, gdyż udało mu się ukryć w budynku szkoły przy Umschlagplatzu, ale gdy ta została podpalona musiał uciekać, został jednak złapany i trafił do transportu do Auschwitz. Przeżył gehennę obozów koncentracyjnych, tułaczkę po obozach tzw. dipisów (osób uwolnionych z obozów, ale bez miejsca zameldowania) w podzielonych na strefy okupowane Niemczech, by w końcu osiąść w Stanach Zjednoczonych.
W przetrwaniu pomógł mu znajomy ojca ze szpitala,  który chronił go przed najcięższymi pracami i przed rywalizującymi o każdy kęs jedzenia współwięźniami, a co najważniejsze, żeby nie pozbawić go woli przeżycia, zataił przed nim wieść o śmierci matki (ojciec zmarł tuż przed wojną).
Historia dramatyczna, ale w tym dramatyzmie jedna z setek. O tyle jednak ciekawa, że jej bohater okazał się bystrym obserwatorem, wnikliwie postrzegającym otaczającą go rzeczywistość, której umiał nadać szerszy wymiar.
Syn lekarza i administratorki szpitala, mający dostęp do biblioteki rodziców i dziadków, mający rozległe horyzonty umysłowe i ciekawość świata, od najmłodszych lat czytał poważne lektury, nie tylko beletrystyczne, ale i filozoficzne, i z zakresu nauk ścisłych.
Warte uwagi są zwłaszcza jego obserwacje dotyczące relacji między Polakami i Żydami.
Po zajęciu Warszawy przez Niemców, wolny od obowiązku szkolnego, spędzał czas jeżdżąc tramwajami. Nie bał się Niemców, bo dla nich Żydzi to byli charakterystycznie ubrani pejsaci mężczyźni. Bał się Polaków, bo ci umieli rozpoznać Żyda po karnacji i rysach twarzy. Mogli pobić, nie wpuścić do tramwaju lub wskazać żandarmom.
Konieczność przeniesienia się do getta oznaczała początkowo zniknięcie jednego niebezpieczeństwa, bo nie było Polaków, a do tego porządku strzegła żydowska policja. Potem dopiero nadeszło to najgorsze: nakładanie kontyngentów pieniędzy i kosztowności, wywózki i bestialstwo niemieckich żandarmów.
Autor przytacza też charakterystyczną scenę, która miała miejsce w obozie dipisów (wyzwoleńców z obozów koncentracyjnych i robót przymusowych) już po ustaniu działań wojennych. Jego starszy towarzysz niedoli Warchiwker w szpitaliku opiekował się nieprzytomnym chorym na tyfus Polakiem: obmywał mu twarz, podawał wodę, dyżurował nocami. I kiedy ten odzyskał przytomność i zobaczył nad sobą semicką twarz zaczął krzyczeć "To jest Żyd! Żyd! Jude! Jude!". I odżyła pamięć o polskim antysemityzmie. Potwierdzona zachowaniem pracownika polskiego biura rozdającego kartki żywnościowe, który na jego widok zaczął  żydłaczyć. A że dowiedział się tymczasem o śmierci matki, uznał, że powrót do Polski nie ma sensu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz