wtorek, 11 września 2018

Bibliotekarskie spotkania w Gdańsku. I powrót do pracy

Trzecią turę wakacji tradycyjnie, od 48 lat, spędziliśmy w Gdańsku, gdzie dzięki rodzeństwo żony mamy wygodną darmową kwaterę niedaleko od morza. I nawet gdy pogoda bywa taka sobie, niepodobna tam się nudzić. Dokładnie 40 lat temu broniłem na tamecznym, młodym jeszcze uniwersytecie mego doktoratu. I mam tam wielu przyjaciół i dobrych znajomych. Tych dobrych znajomych też mógłbym nazwać przyjaciółmi, ale nie wiem, co oni na to.
Jest ich tyle, że gdybym nawet każdy z jedenastu dni pobytu poświęcić na spotkania, i tak nie podołałbym zamiarowi. Na szczęście (?) niektórzy jeszcze nie wrócili z wakacji lub pobytów służbowych, mogłem kilka popołudni spędzić na tzw. łonie rodziny i/lub natury. A pogoda dopisała jak rzadko kiedy.
Z przyjaciółmi ze studiów objechaliśmy kawał Kaszub - od Gdańska do Kościerzyny (jakże zmieniła się w ciągu 10 lat, kiedy byliśmy tam ostatnio!) po Jezioro Żarnowieckie, które oglądaliśmy zarówno z bliska, jak i z wieży w Gniewinie. Dwie moje koleżanki, dawniej pracujące w bibliotekach uczelni niepublicznych, odwiedziłem w ich nowych miejscach pracy - w bibliotekach Politechniki i Uniwersytetu Medycznego, gdzie znakomicie się odnalazły i są cenione. Pobyt,  zwłaszcza w tej drugiej bibliotece w znacznym stopniu zaspokoił moje ego, gdyż znalazło się tam parę osób czytających mego bloga i chodzących na odbywające się w Trójmieście konferencje, na których miałem wystąpienia. A z bibliotek szliśmy na piwo lub kawę i długie pogawędki.
Na naszej kwaterze gościliśmy mego kolegę z ławy szkolnej, który osiadł z Gdyni. Zwykle gościmy u niego, gdzie jego żona Ania przygotowuje pyszną kolację. Ale tym razem byliśmy bez auta, więc Romek z Anią przyjechali do nas do Oliwy. A moja żona w przygotowywaniu przyjęć jest co najmniej nie gorsza od Ani. 

Spotkałem się też z radością z naszym dawnym kolegą z Biblioteki DSW, a dziś robiącego karierę urzędnika kuratorium oświaty. Wolałem go nie ciągnąć za język w sprawach polityki oświatowej, bo mógłby mieć problemy z lojalnością. I bez tego wystarczyło tematów.

A poza tym wspólnie z żoną odwiedzaliśmy dobrze nam znane ulubione miejsca: starą Oliwę, gdańskie Stare Miasto, sopocki deptak, molo i zakątki nieodległe od "Monciaka", zachwycające wille zbudowane mniej więcej wiek temu, a dziś, po latach PRL-owskiej szarzyzny, pięknie odrestaurowane. No i chodziliśmy nad morze. Ale na ogół wędrowałem nadmorska promenadą - raz z Jelitkowa do Brzeźna, raz do Sopotu.
Po powrocie do domu okazało się, że stoi winda. Trzeba było o 23.00 niepokoić lokatorów z sąsiedniej klatki, żeby otworzyli bramę. Od tego czasu minęło pięć dni, a winda nadal stoi. Ale administracja wywiesiła już napis, że winda ruszy, gdy zostanie wyremontowana. Sam bym się tego nie domyślił! A dziś dodatkowo podano szyfr pozwalający otwarcie sąsiedniej bramy, co pozwala wjechać windą do 10 piętro, wejść po schodach na jedenaste i stamtąd zejść na nasze piętro. Duży postęp!
W bibliotece najpierw trzeba było przekazać pozdrowienia od naszych wspólnych znajomych, wysłuchać relacji co się zdarzyło w ciągu dwóch tygodni (nic szczególnego) i zająć się praktykantkami. Jedna po drugim roku studiów, a druga pisząca pracę magisterską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, która będzie u nas przez cztery miesiące. Obie bardzo sympatyczne, akuratne i bardzo zainteresowane tym, co my robimy i w ogóle co się robi w bibliotekach. Tak wynika z relacji moich współpracowników, którzy najmowali się nimi przez pierwszy tydzień. Przez ten czas zaznajamiały się z księgozbiorem i ego organizacją (odkładając zwrócone publikacje we właściwe miejsca) oraz zasadami udostępniania zbiorów. Próbując zresztą także swoich sił. Najpierw opowiedziałem obu o moim stylu zarządzania biblioteką, o obowiązującym tu systemie zarządzania jakością (trochę je zagadałem, ale tak już mam,  a one zapewniały, że nie nudzę), a potem zacząłem wprowadzać w arkana opracowania dokumentów. Dziś naszą praktykantką toruńską zajęła po powrocie z wyjazdu na staż w ramach Erasmusa nasza koleżanka. Zreferowała mi, jak chce realizować przysłany nam z uczelni toruńskiej program i wygląda na to, że jeśli uda się wszystko zrealizować, nasza (już teraz) koleżanka wyjedzie usatysfakcjonowana.
W Gdańsku też miałem trochę czasu na czytanie. Przeczytałem cztery mikropowieści Jacka Dehnela zebrane w jeden tom, zatytułowany Balzakiana. Opowiadania spleciona są przez epizodyczne postaci, występujące w każdej historii. Miejscem akcji jest Warszawa początku 21. wieku, oczywiście z retrospekcjami, nawiązujące do poszczególnych części Komedii ludzkiej, z zamianą nie tylko realiów, ale i płci głównych postaci. I koczą się tragicznie. Napisane z talentem i właściwym autorowi poczuciem humoru, którego próbką niech będzie obawa rodziców związana z jej zamążpójściem za artystę malarza: 

"Z dnia na dzień będzie coraz gorzej, za miesiąc zacznie ją bijać,  za dwa miesiące ona wyląduje z dzieckiem na bruku, a on zaprowadzi brud, smród, ubóstwo, narkomanię, hifa i ekologię".

Przeczytałem też kilka opowiadań Stephena Kinga, z bogatej biblioteki obfitującej w chyba wszystkie polskie przekłady tego autora i partu innych. Zgrabne historie, ale na ich tle literatura Dehnela jawi się jako jako narracja gęsta  od emocji i rysunku postaci i realiów, w jakich rozgrywają się ich historie.
Kończę zaś tom dzienników Marii Dąbrowskiej, obejmujących pierwsze pięć powojennych lat. Zdaje się, wieść życie niewiele różniące się od trudów zwyczajnych zjadaczy chleba, tle, że korzystającej z pomocy gosposi, więc nie troszczącej się o zdobycie i przygotowanie czegoś do jedzenia. Często podróżuje do Wrocławia do mocno z nią zaprzyjaźnionej Anny Kowalskiej, która ja też czasem odwiedza, odwiedza i gości zaprzyjaźnionych z Nią Parandowskich, Lorentzów, nieodłączną parę Boguszewską z Kornackim i innych. No i dużo pisze, a gdy skrzydła rozwinął koncern wydawniczy "Czytelnik", regularnie jeździ na spotkania autorskie, na które organizatorzy zbierają liczącą setki publiczność, na ogół nie znającej nic z jej twórczości. Ale cieszy ją uważne słuchanie czytanych nowych opowiadań.
Jej stosunek do nowej rzeczywistości jest ambiwalentny: publikuje, jest zapraszana na akademie i przyjęcia, otrzymuje sowite honoraria, którymi dzieli się z mniej radzącymi sobie pisarzami i z rodziną, a nawet zgodziła się bywać codziennie w jednej z warszawskich fabryk, żeby napisać o codziennym życiu klasy robotniczej. Z roku na rok narasta jednak jej krytycyzm wobec ustroju i sposobu sprawowania władzy.
Nie przypuszczałem, że była aż taką nacjonalistką. Wiadomo, że była krytyczna wobec obecności Żydów w Polsce, ale gdy obejrzała na pokazie dla zaufanych film Ulica graniczna Aleksandra Forda, była oburzona jego antypolskim wydźwiękiem, nawet muzyka (Romana Palestra) zdała się jej kosmopolityczna.  Domagała się niewpuszczenia filmu na ekrany, a gdy ministerstwo (najpewniej w porozumieniu z Biurem Politycznym partii) uparło się przy pokazaniu, napisała propozycje zmian, które zostały w części uwzględnione. Po oficjalnej premierze była zła, że tylko w części. Podobnie krytycznie odniosła się do filmu Wandy Jakubowskiej Ostatni etap, w którym pojawiła się polska nadzorczyni, wyróżniająca się podłością.
Mamy w bibliotece książkę o stosunku całego środowiska literackiego do komunizmu i chyba przyjdzie mi ją przeczytać.
 Balzakiana - Jacek Dehnel | okÅ‚adka



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz