piątek, 14 września 2018

Dzienniki Marii Dąbrowskiej, czyli o sztuce edytorskiej w PRL-u

Doczytałem dzienniki Marii Dąbrowskiej z lat 1945 do końca. Jak juz wcześniej pisałem była zniesmaczona rządami PPR-owców, a potem PZPR-owców, ale starała się jakoś  w tej Polsce urządzić. Zżymała się na cenzurę, walczyła o każde słowo i zdanie w swoich tekstach, ale godziła się z istnieniem tej instytucji i nawet dostrzegała w sobie autocenzurę, podejmując decyzję o rezygnacji z pisania opowiadań skazanych na to, że "nie przejdą" lub z wątków w swoich opowiadaniach, które mogłyby ulec wykreśleniu.
Uczestniczyła  w życiu literackim i kulturalnym, w tym w wypranych z treści celebrach. Spotykanych na tych konwektyklach pisarzy związanych wcześniej lub nawet już po wojnie z Kościołem (Zawieyski, Grabski, Gołubiew, Turowicz) naszywała poputczykami, czyli nie popieranych przez władzę, ale starających się jakoś z nią układać, nie zdawała sobie chyba sprawy, że mieściła się w tej kategorii.  Kiedy w 1950 r. przeprowadzono denominację złotego, niekorzystną zarówno dla posiadających oszczędności w bankach, jak i gotówkę, udała się do sekretarza Związku Literatów Jerzego Putramenta, w nadziei, że jakoś uda się za jego wstawiennictwem uchronić własne oszczędności. Usłyszała jednak to, co mówią dzisiejsi, PiS-owscy dziennikarze, czyli, że wszyscy podlegają temu samemu prawu. I że powinna bardziej się starać. Okazało się jednak, że chyba ta wizyta, o której pisze z pogardą dla samej siebie, dała pewien efekt, gdyż po przeliczeniu zostało jej na koncie więcej pieniędzy niż wynikało to z jej własnych wyliczeń.

Ale miało być o  sztuce edytorskiej. Wydawcą dzienników, opublikowanych w wyborze, trudno mi powiedzieć, jak dalekich od kompletności, pod koniec lat osiemdziesiątych był znawca jej twórczości Tadeusz Drewnowski. Znać tu ingerencje cenzury, oznaczone zgodnie  z ustawą o kontroli publikacji i widowisk z 1981 r. [----], choć bez podania podstawy prawnej, jak to czynił np. "Tygodnik Powszechny". Dotyczą one zwłaszcza ocen sytuacji w Związku Radzieckim oraz ocen pisarstwa autorów radzieckich. Czyli chodziło o tzw. godzenie w sojusze.
Zapiski z określonych dni opatrzone były notami biograficznymi wspominanych w dziennikach postaci, z wyjątkiem wspomnianych w poprzednich dwóch tomach wspomnień. Wiele z tych osób, legitymujących się już jakimś dorobkiem literackim, naukowym, zawodowym lub publicznym dotknęły represje ze strony władz sowieckich. Ale w notkach pisze się o nich, że np. w 1938 lub 1940 r. "znalazły się w Związku Radzieckim". Ot, któregoś dnia stwierdziły, że oto ni stąd ni zowąd są w Sowietach, zaznaczaj za Uralem. Była to sakramentalna wręcz formuła na określenie zsyłki na Syberię lub do Kazachstanu.
Natomiast wydawca z pietyzmem odniósł się do języka, to prawda, czasem chropawego, chyba zapisywanego pospiesznie, bez cyzelowania, jak to pisarka czyniła w prozie artystycznej.  Jest to jednak język bogaty, barwny, ze słowami dziś już rzadko wypowiadanymi, a przy tym potoczysty. Urzekło mnie zdanie puentujące wizytę u pisarki tłumaczki literatury rosyjskiej i radzieckiej Natalii Modzelewskiej, żony ówczesnego ministra spraw zagranicznych, która zleciła Dąbrowskiej przekład kilkunastu opowiadań Czechowa. Pisze Dąbrowska: "Po omówieniu tych spraw pani Modz. Siedziała jeszcze ze dwie godziny, snadź jej się u nas podobało". Ostatni raz słyszałem do "snadź" podczas wykładu dzisiejszego profesora, a w latach sześćdziesiątych magistra, Andrzeja Cieńskiego.
Strach pomyśleć, co z dziennikami autorki Nocy i dni zrobiłby Andrzej Dobosz, który tak beztrosko okaleczył Przedwiośnie Żeromskiego.
Maria DÄ…browska Dzienniki cz. 1-5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz