wtorek, 14 sierpnia 2018

Jak co roku... w rodzinnych stronach

Jak co roku pierwszy weekend sierpnia spędziłem - tym razem tylko w towarzystwie brata - w moich rodzinnych stronach. Zwykle zachętą było spotkanie ze licealnymi koleżankami i kolegami,  a okazją był przyjazd naszej koleżanki do bardzo już wiekowej mamy w Złotoryi. W tym roku jednak nie przyjechała. Kto wie,  czy po prostu już nikogo tu nie ma.
Pojechaliśmy więc prosto do domu w Wojcieszynie,  w którym 70 lat temu się urodziłem, a gdzie mieszka jeszcze dziewięćdziesięcioletnia już chyba wdowa po moim kuzynie.  Była w słabej formie, uskarżała się na na ogólne osłabienie, słabo już słyszy, ale w miarę rozmowy dość się ożywiła. dzieci i wnuki troszczą się o nią, przynoszą jedzenie, przygotowują leki.  Ale w niedzielę jeszcze do kościoła chodzi, wspierając się wzajemnie ze swoją równie wiekową sąsiadką. Najwyraźniej jednak najbardziej dokucza jej samotność.


Stamtąd pojechaliśmy na kwaterę, którą od kilku laty stanowi niewielki pensjonat "Windhof" w pobliżu kościoła, prowadzony przez młode gościnne małżeństwo. Na początek mimo skwaru wybraliśmy się na dłuższy spacer po wsi Zagrodno, stanowiącej siedzibę zarządu gminy. Jest to dużą wieś, której gospodarstwa rozlokowane są bo obu stronach rzeki Skory i biegnącej wzdłuż niej szosy. Za Niemców było tu dość wiele dużych gospodarstw, złożonych z trzech lub czterech budynków. Przez dziesiątki lat były one dość zaniedbane. dziś jednak większość została odnowiona, otoczona ozdobnymi drzewami i krzewami oraz takimiż ogrodzeniami. Niemal w każdym podwórzu samochód lub dwa, choć tu i ówdzie widać garaże. Z satysfakcją porozmawialiśmy z młodym sprzedawcą w sklepie, .Wraz z rodzicami prowadzi odnowioną, choć bazującą na tradycyjnej metodzie wypieku, piekarnię, do której chadzałem dziesiątki lat temu po smaczny żytni chleb. Kiedy szedłem z kolegą lub grupą kolegów, w drodze powrotnej, liczącej ok. trzech i pół kilometra potrafiliśmy jeden z ciepłych jeszcze i pachnących bochenków (kupowaliśmy po dwa) mocno napocząć.
Wstąpiliśmy do otwartego akurat kościoła, gdyż przygotowywany był na uroczystość ślubną. Rozpoznał mnie - po jakichś 50 latach! - obecny kościelny. Pamiętał, że na kolumnach umocowane były teksty pieśni, które na bristolu starannie wpisałem dużymi literami, bo miałem trochę talentu literniczego. Dziś teksty są wyświetlane na monitorach.
A potem postanowiliśmy odwiedzić naszego starszego kolegę, który wraz ze swymi dziećmi opiekował się do końca naszą przyrodnią siostrą. Wyruszyliśmy w upalne popołudnie, ubrani stosownie do aury. Jednak po kwadransie z niewielkich chmurki spadło parę wielkich kropli deszczu. I kiedy zdawało się, że już po wszystkim, bo słońce świeciło ostro zaczął padać rzęsisty letni deszcz, a chmury pokryły niemal  całe niebo. Najpierw chowaliśmy się pod koronami drzew, a końcu jednak skryliśmy się progu jakiegoś domostwa. przeganiając kryjące się tam kury. Dopiero po następnym kwadransie mogliśmy ruszyć dalej. Dotarliśmy do celu przemoczeni do cna. Gospodarze zdjęli z nas koszule i przez kilka godzin biesiadowania, nie mal do północy, zdążyły trochę obeschnąć. Podobnie jak sandały.
Następnego dnia poszliśmy odwiedziliśmy innych naszych znajomych, rodzinę mego nieżyjącego od kilku lat mego najbliższego kolegi z dzieciństwa, z którą zaprzyjaźniliśmy się stosunkowo niedawno. A potem jeszcze mego kolegę, który od przeszło ćwierćwiecza prowadzi prywatne Muzeum Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego. Mimo podeszłego wieku i początków Parkinsona wciąż jest pełen wigoru, działa w stowarzyszeniu byłych żołnierzy i oficerów LWP, bywa zapraszany  do Rosji i ambasady rosyjskiej i ciągle awansuje. Służbę wojskową skończył (jakoś ok. 1970 r.) jako kapral, a dziś jest podpułkownikiem rezerwy. I w tym znajduje treść swego życia, gdyż choć ma dwoje dorosłych dzieci, jest  właściwie samotny. Szerokie ścieżki, którymi 60 lat temu chadzałem do szkoły, niemal całkowicie zarosły. Mieszkańcy jeżdżą bowiem samochodami, gdyż od głównej drogi do wszystkich niemal gospodarstw wiodą wyasfaltowane drogi, kiedyś polne, w najlepszym razie wysypane szutrem. Przy domach zdarzają się psy i koty, czasem kilka kur. Dawne pastwiska dla krów i owiec porastają kilkumetrowe chwasty, utrudniające dojście do nadrzecznych wielodziesięcioletnich drzew owocowych. Dojrzewające na nich jabłka, gruszki i śliwki nikogo nie nęcą. Bo nowe drzewa owocowe rosną w przydomowych ogrodach i sadach. Zauważyliśmy tylko jeden dobrze utrzymany stary sad, pamiętający jeszcze niemieckich właścicieli.
Wieczorem  zaś miał być u gospodarzy pensjonatu grill. Ale że się rozpadało, było biesiadowanie pod dachem. A po niedzielnym spacerze, wzdłuż tzw. kolonii, czyli trochę odległych od wsi zabudowań wzdłuż szosy, w którym towarzyszył nam niezmiennie pies gospodarzy, zabawiając się przeganianiem saren mających legowiska w wysokich przydrożnych trawach, wyruszyliśmy w drogę do Wrocławia.
Z zamiarem powrotu za rok.

 Wieża kościoła na granicy Uniejowic i Zagrodna

 Widok na tzw. Kolonię Grodziską (wzdłuż szosy do zamku w Grodźcu)

 Jedna z niemieckich tablic cmentarnych przy kościele

2 komentarze:

  1. Piękny tekst. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń