sobota, 3 listopada 2018

Tato

Stojąc we środę (staram się być na grobie rodziców dzień - dwa przed Świętem Zmarłych, żeby uniknąć ścisku) z ustawionym już wazonem chryzantem i zapalonymi zniczami, zastanowiłem się, jakich właściwie ja Ich zapamiętałem.
Dziś o tacie.
Już od najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam Go jako starszego mężczyznę, niewysokiego, lekko przygarbionego, z gęsto pooraną bruzdami twarzą. Urodziłem się, gdy tato miał co najmniej 48 lat. Co najmniej, gdyż w papierach miał wpisany rok urodzenia 1897, ale według opowieści rodzinnych we wczesnej młodości dopisano mu dwa lub trzy lata, żeby pójść do wojska i na garnuszek armii austriackiej, bo w domu była bieda. Nieraz opowiadał, jak na przednówku jako właściwie dziecko ruszał na żebry ze wsi pod Tarnopolem w nieco bogatsze okolice, a w drodze powrotnej podjadał z tego, co zebrał, bo głód był silniejszy niż poczucie obowiązku wobec rodziny. Po pierwszej wojnie było już lepiej, miał posadę gajowego i, jak opowiadał, dobrze żył z okoliczną ludnością, to znaczyło, że przymykał oko na  pojedyncze przypadki nielegalnej wycinki drzew. Opowiadał też co spotkało jego znajomego, który był służbistą. W "Dużym Formacie" sprzed tygodnia jest opisana historia zarządcy dworu, który już w latach trzydziestych zabronił zbierania kłosów z pańskiego pola. Został zlinczowany.


Kiedy w relatywnie nieodległych od miejsca zamieszkania Sumach zaczęto w 1944 r. formować II Armię Wojska Polskiego, tato już przeszło czterdziestoletni poszedł na piechotę,  zgłosił się i został wcielony jako siła pomocnicza. Najpierw w służbie kwatermistrzowskiej, a potem jako szewc. Przeszedł szlak bojowy aż do Budziszyna.
Po wojnie jako osadnik zajął wraz z trzema towarzyszami broni, duże gospodarstwo we wsi Wojcieszyn k. Złotoryi. Sąsiednie, niewielkie gospodarstwo zajęła przesiedlona z rodzinnej wsi siostra z niespełna dwudziestoletnim synem. synem. Opierała ich i  zapewniała wikt Niemka, a gdy została wysiedlona, jej miejsce  zajęła przesiedlona z sąsiedniej wsi w Tarnopolskiem moja mama, z którą tato się związał.
Niedługo potem, krewniak ojca, dwudziestoparolatek, który był wójtem w gminie i w ogóle figurą w tych stronach, bo miał maturę, opuścił niewielkie gospodarstwo w sąsiedniej wsi, gdyż przeniósł się do miasta na Opolszczyźnie i zaproponował je moim rodzicom.
To że tato był już w mocno dojrzałym wieku nie było dla mnie dziwne. Moi rówieśnicy w większości mieli ojców i matki będących w mniej więcej podobnym wieku. Czasem mieli też rodzeństwo urodzone jeszcze przed wojną lub na jej początku.
Pamiętam niedzielne biesiady w gronie rodzin osadników "ze Wschodu", w których tata czuł się znakomicie. Nie wylewał za kołnierz, podobnie jak inni, śpiewał wojenne piosenki, pewnie nauczone podczas wojny,ale gdy solo zaczynał śpiewać "Razprahajty chłopci koni" dla mamy był to sygnał, że trzeba wracać do domu, a gdy biesiada była u nas, że trzeba zachęcać gości do wyjścia, a tacie kazać się kłaść. Czego nie wyśpiewał przy stole, wyśpiewywał na furmance.
W dni powszednie zawsze był przy jakiejś pracy, jak nie w polu, to przy zwierzętach domowych, albo przy przygotowywaniu opału: zwózce drzewa i chrustu z lasu, piłowaniu grubszych kloców (z mamą, a gdy miałem jeszcze niespełna dziesięć lat - ze mną) i rąbaniu.
Zdarzyło mi się kilka razy widzieć Go szlochającego. Gry  do wypełnionego workami ze zbożem lub załadowanego świniami wozu zaprzęgał konie, żeby zawieźć je do punktu skupu w charakterze  obowiązkowych dostaw. Z siedmiohektarowego gospodarstwa musiał oddać nieco ponad dwie tony zboża i 260 kg żywca.  Opowiadał, że zaraz po wojnie organizowano kawalkady umajonych wozów i ustrojonych koni i rolnicy powożąc musieli jeszcze śpiewać. Choć serca się krajały z żalu. Bo za te dostawy płacono ok. 40 % ceny wolnorynkowej, a faktycznie urzędowej.
Widziałem Go też łkającego na widok położonego przez gradową burzę łanu pszenicy, bo oznaczało to marny zbiór, do tego nie snopowiązałką, lecz kosą.
Był mistrzem w układaniu stogów snopów ze zbożem i słomy po omłotach. W tym charakterze był najmowany do innych gospodarstw, które podobnie jak nasze, albo nie miało stodoły, albo była ona za mała, żeby pomieścić coś więcej niż siano.
Wieczory spędzał przy naprawie lub wyrobie butów. Nauczył się tego w dość dramatycznych okolicznościach na wojnie. Okoliczni mieszkańcy znosili mu buty do naprawy, więc wieczorem słychać było w kuchni stukanie młotkiem przy wbijaniu koło lug gwoździków, szuranie przy wygładzaniu obcasów pilnikiem czy papierem ściernym. Nierzadko towarzyszyli mu przy tym bliżej zaprzyjaźnieni sąsiedzi, którzy płacili za usługę pół litrem czystej, które wspólnie wypijano.
Uważam, że był co najmniej dobrym ojcem. Uczył nas, mnie i brata, co prawda nie zawsze cierpliwie, prac związanych z gospodarstwem, a więc kosić kosą, żąć sierpem, powozić koniem,  czy przygotowywać karmę dla zwierząt domowych. Narzekając, że zwłaszcza posługiwanie się kosą i sierpem szło nam niesporo.  Bo trzeba było robić to dokładnie jak On, Uspokajała nas mama mówiąc, że tata jest stary, nawyków nie zmieni, więc lepiej mu potakiwać i robić po swojemu. Ja na to przystawałem, młodszy brat był bardziej uparty, więc czasem zdarzyło mu się oberwać. Dłonią, Paska, jako instrumentu wychowawczego nie uznawał.
Uczył nas pisać. Żeby było równo i ładnie. Jako mańkut brałem ołówek, a potem pióro do lewej ręki, ale wtedy po niej dostawałem. Pomogło. Piszę prawą ręką. Ale inne czynności wykonywałem lewą ręką, podobnie jak tato.
Pamiętam tylko jeden raz, gdy przetrzepał mnie tyłek. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, ale z  sadu obok biegnącej ścieżki rzucałem grudkami ziemi z kretowiska w idące do szkoły dzieci. Dostałem kilka klapsów, po czym tato spytał, czy wiem za co dostałem. Musiałem powiedzieć za co. A potem usłyszałem, za co jeszcze mogę dostać. I starałem się nie zasłużyć. A gdy mimo to coś przeskrobałem wystarczyło, żeby tato spojrzał na mnie i już wiedziałem, że trzeba szybko obiecać, że więcej nie będę.
Chętnie zabierał nas do lasu. Uczył zbierania grzybów i odróżniana jadalnych od niejadalnych, zbierania jagód, malin czy jeżyn oraz orzechów laskowych. Jeździliśmy po choinki i brzózki, którymi majono drzwi domu na Zielone Świątki.
W przeciwieństwie do  większości rodziców we wsi byliśmy oszczędzani gdy idzie obowiązki domowe, żebyśmy mogli więcej czasu poświęcić uczeniu się Pewnie wpływ miało na to sąsiedztwo przez płot z kierowniczką szkoły, cieszącą się we wsi dużym autorytetem.
Kiedy dorastałem, tato trochę zrzędził, że tylko czytam i czytam, zamiast w sobotę czy niedzielę pójść z kolegami na zabawę. Ale argument, że bez stu złotych nie ma co się tam pokazywać ucinał rozmowę.
Kiedy po studiach osiadłem we Wrocławiu i otrzymaliśmy mieszkanie, rodzice sprzedali gospodarstwo i zamieszkali u nas.. Było ciasno, ale zgodnie. Mama od razu się zaaklimatyzowała. Miała bliżej do kościoła i od razu skumała się z sąsiadkami, też na ogół ściągniętymi przez dzieci ze wsi. Trudności akwizycyjne sprawiły, że wzięła na siebie misję zdobywania deficytowych produktów, zwłaszcza mięsnych.
Tato jednak można rzec, że się nie przyjął. Owszem,, czytał codzienne gazety, dużo pisał do rodziny, wieczorami graliśmy razem w gry planszowe, ale na spacery chadzał sam. A wnukom wmawiał, że jak dorosną powinni osiąść na wsi, gdzie wszyscy się znają, kłaniają sobie, pomagają nawzajem. Dopiero po śmierci mamy zaczął bywać u samotnie mieszkającej sąsiadki. Brał papierosy (wrócił po kilkudziesięciu latach do palenia), ćwiarteczkę wódki lub spirytusu i znikał na całe wieczory.
Kiedy odwiedzał grób mamy kłaniał się grobowi w pas, jak nie robił tego nigdy przedtem i przed nikim. Może w młodości przed jaśnie panem.
Któregoś jesiennego wieczoru zasiedział się na ławeczce blisko i przysnął. Od tego czasu czuł się coraz gorzej, przestał odróżniać mnie od brata, a potem przyszło zapalenie płuc. Bronił się przed pójściem do szpitala, zwłaszcza mając w pamięci, że zabrana tam mama po perforacji żołądka zmarła. Odszedł na początku 1985 r. w domu.

Nasi rodzice i ja z bratem. Gdzieś ok. 1956-57 roku

3 komentarze:

  1. kurcgalopkiem przybiegłam z FB ... ech, to my "prawie" krajanie. Złoczów niedaleko Tarnopola a moi ze Złoczowa. Dziadziu urodził się 1898 więc w tym samym czasie. To on mnie wychowywał jak rodzice szli dio pracy, tamten świat bardzo jest mi bliski

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniała opowieść. Material na film. Twoja narracja jak zwykle wspaniała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam z wielką przyjemnością, to właściwie opowieść o obojgu Rodzicach. Z niecierpliwością czekam na MAMĘ ... z Tatą w tle. Pozdrawiam z Opola

    OdpowiedzUsuń