niedziela, 5 kwietnia 2020

Mistrzowie polskiego felietonu

Czytam gazety od wczesnego dzieciństwa, a od czasów licealnych także tygodniki ("Kultura", "Polityka", "Dookoła świata", często też "Tygodnik Kulturalny", "Przekrój", "Życie Literackie", "Szpilki" i "Sportowca" oraz dwutygodnik "Współczesność") i niemal wszystkie zaczynałem od ostatniej strony, gdzie znajdowałem zalecające się błyskotliwymi spostrzeżeniami i humorem felietony: KTT (Krzysztofa T. Toeplitza, Jerzego Kibica (Urbana), Bywalca (Daniela Passenta), Janusza Głowackiego, Antoniego Słonimskiego, Aleksandra J. Wieczorkowskiego, Wisławy Szymborskiej,  Michała Radgowskiego, publicystyczne wiersze Ludwika Jerzego Kerna i Wojciecha Młynarskiego,  i in.
W czasach studenckich doszły do tego zestawu m.in. "Tygodnik Powszechny" oraz miesięczniki "Twórczość", "Dialog" i "Odra" z felietonami m.in. Kisiela, Iwaszkiewicza, Konstantego Puzyny, a nawet Stanisława Lema.
Wspominam o tym dlatego, żeby wyjaśnić fenomen felietonu. Wziął się on niemal u początków prasy. W periodykach zdarzało się, że po złamaniu numeru zostawało trochę wolnego miejsca, za mało na artykuł, a za dużo na drobne notki o bieżących zdarzeniach. Zapełniano je więc przez dodawanie dowcipów,  przytyków pod adresem konkurencji, krzyżówkami i zagadkami oraz wolnymi, najczęściej niepozbawionymi dowcipu dywagacjami kogoś z redakcji. A że miały one na ogół lekką formę, często odnosiły się do aktualnych zdarzeń lub tematów dyskusji i mieściły się niejako poza głównymi kartami pisma, nazwano je "kartkami" (feuilleton). Zresztą wielu felietonistów tytułowało swoją rubrykę kartkami (z kalendarza, z mojego kalendarza itd.). Dość szybko niektórzy z felietonistów nabrali w tej sztuce takiej biegłości, że wielu czytelników kupowało pisma jeśli nie z nadziei na kolejny felieton, to z pewnością od nich zaczynało lekturę całych numerów. Jak i ja.
Lubiłem zresztą i te najmniejsze "karteczki", czyli dowcipy, lapsusy dziennikarskie, tak obficie  cytowane na ostatniej stronie "Przekroju" oraz "Dookoła świata", gdzie publikowano także smakowitsze fragmenty pism urzędowych. Do dziś pamiętam wniosek do lokalnej rady narodowej o zapomogę z powodu pogrzebu, gdyż "za zasiłek pogrzebowy nie da się zrobić żadnych hopsztosów".

Właśnie zamknąłem ostatnią stronę skromnie wydanej ponad 20 lat temu antologii polskich felietonów - od Bolesława Prusa przez m.in. Aleksandra Świętochowskiego, Boya, Iwaszkiewicza, Dygata, KTT i Bywalca do rymowanych felietoników Wojciecha Młynarskiego, zaczynających się od "Miłe Panie i Panowie bardzo mili". Zapiski Prusa to dość "sierozna" jak na felieton kronika życia publicznego Warszawy, podobnie jak Świętochowskiego rozważania na tematy polityczne (antysemityzm, demokracja) i społeczne (zjawisko plotki, konflikt pokoleń). Ale już Boy umiejętnie łączył lekkość formy z wagą podejmowanych zagadnień. Jego rozważania o nadużywaniu tzw, mocnych słów w wymyślaniu pasują jak ulał do naszych czasów. Wniosek zaś tych rozważań jest zaskakujący. Uważa, że zasób słów obraźliwych w bieżącym obiegu jest zbyt ubogi i nawet nie da się w jego użyciu dokonywać stopniowalności. Bo jak napiszemy, że "pan X łże jak pies", to potem już można tylko mnożyć liczbę psów (łże jak sto psów, tysiąc psów itd.). Upomina się więc o korzystanie z bogactwa polskiego słownictwa obfitego  w zapomniane dziś słowa grube, których mnóstwo zawiera  słownik Lindego.
Zauważa ogólne "purytanienie" obyczajów na przykładzie objaśnienia słowa "całować". Otóż encyklopedia z połowy XIX w. ujmuje istotę pocałunku w sposób mniej więcej pełny, z cmoknięciem i czułością, zaś współczesne mu leksykony sprowadzają ją do przytknięcia ust!
Stefan Kisielewski jawi się w zbiorze jako filozof, który patrzy na okalającą rzeczywistość PRL-u i siebie w nim i analizuje jej takie m.in. elementy, jak ludzkie twarze, stosunek ludzi do zwierząt czy ewolucję cenzury, wpisując je w nurt różnych prądów filozoficznych.
Nie ukrywam, że po zamknięciu książki umocniłem się tylko w moim uznaniu dla sztuki felietonu KTT, Michała Radgowskiego i Passenta. Obaj łączą bowiem olbrzymią erudycję z dostrzeganiem paradoksów w obserwowanych zjawiskach oraz błyskotliwością w ich opisywaniu. Opis seansu streaptisu w paryskim lokalu  czy "Mława atakuje" w wykonaniu KTT to mistrzostwo świata. Ten drugi, wraz z jego tytułem stał się zresztą powszechnie używaną etykietą PRL-owskiej bylejakości. Passent przypomniany został m.in. "Pamiętnikiem wegetarianina" z jego rozterkami związanymi z zagospodarowaniem przysługujących mu kartek na mięso.
Z dorobku Michała Radgowskiego przypomniany został m.in. felieton "Honor i honorarium", w którym pisze on u nadużywaniu słowa "honor", za którym naprawdę kryje się honorarium.
Twórca antologii, Andrzej Możdżonek, zastrzega się, że zdaje sobie sprawę, że jest ona dalece niepełna i tym samym być może niereprezentatywna dla  polskiego dorobku w tej dziedzinie i nie ujmuje całej panoramy form i tematów. Mnie zabrakło choćby po jednym - dwu felietonów Janusza Głowackiego, Konstantego Puzyny i Jerzego Kibica.
Ale nie można mieć o to do antologisty większych pretensji. Zbiór w dużym stopniu daje obraz historii i sztuki polskiego felietonu  oraz sprawy, którymi w ciągu stulecia żyła Polska, a te zebrane wszystkie znakomicie się czyta.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz