niedziela, 2 sierpnia 2020

Złote gody i sprawy biblioteczne

Nasze małżeństwo trwa już 50 lat i 8 dni. I przez cały ten czas temperatura uczuć constans. Większa za to wzajemna troska o zdrowie i komfort. Bo jednak oboje za sobą mamy po kilka operacji (w moim przypadku to raczej zabiegi, może poza jednym, po którym usłyszałem od lekarki, że zostałem zawrócony z dalekiej drogi) i choćby z samej tylko racji wieku jesteśmy w obecnie w grupie wysokiego ryzyka. Więc najczęściej ja staram się żonie oszczędzić wysiłku, a ona prosi, żebym wychodząc na spacer nie wpadał po drodze na winko czy piwko. I zdarza się, że czasem usłucham.
Impreza okolicznościowa nie była wielka: obiad w gronie rodzinnym w dobrej restauracji nad Odrą, posadzeni w bezpiecznych odległościach, wysłuchaliśmy życzeń, odebrali upominki, wysłuchali toastu i zabrali do pysznych dań.
Od ślubu czas biegł jak zwariowany. Najpierw na sublokatorkach, potem przez rok w akademiku męskim z niezamykającymi się drzwiami do łazienki i ubikacji (stałem na czatach), potem w czymś nazywanym hotelem asystenckim, a od 46 lat w tym samym mieszkaniu, z którego zdążyły wyfrunąć dzieci, ale na szczęście niedaleko, bo wszyscy mieszkamy we Wrocławiu.
A potem znów praca - w domu, albo na miejscu. W lipcu liczba czytelników była niewielka, odwiedzin niewiele, tym bardziej, że czytelnia niedostępna. Ale pracy nie brak. Te kilka godzin w bibliotece mija jak z bicza strzelił. Po uporządkowaniu i przesygnowaniu piśmiennictwa prawniczego, a także przeznaczeniu do ubytkowania literatury przestarzałej, trzeba uporządkować i nieco rozrzedzić księgozbiór z zakresu nauk o bezpieczeństwie. No i zabrałem się do wprowadzania do inwentarza i katalogu nabytków. Wyłącznie z darów i w porywach z rekompensat za zwłokę w zwrocie. W porywach, gdyż na czas pandemii na kilka miesięcy wstrzymaliśmy bieg terminu zwrotu. Więc czasem coś wpada za zaległe przewinienia.
Zajmując się w drodze pracy zdalnej doklejaniem okładek do posiadanych książek (robię to na podstawie ofert wydawców, skąd pochodzi najwięcej publikacji) widzę jak wiele wartościowych, a czasem wręcz pomnikowych publikacji z roku zeszłego i bieżącego nie trafia do biblioteki, która tym sposobem traci swą jakość i atrakcyjność. Dostęp do tekstów elektronicznych tylko częściowo łagodzi ten stan rzeczy.
To mi przypomina strategię kierownictw polskich telewizji, stosowaną od ponad dwudziestu lat. Jak się jakiś dziennikarz czy inny twórca zanadto wybija nie niepodległość, zmienia się godzinę emisji jego programów na późniejszą lub emituje w czasie ruchomym, co powoduje spadek oglądalności, a potem pod tym pretekstem ogłasza się, że "formuła się wyczerpała", program znika z anteny i dziennikarz lub filmowiec musi szukać sobie nowego zajęcia. Zniknięcie biblioteki nam nie grozi, bo trzeba by zamknąć uczelnię, ale jej znaczenie maleje.
Skończyłem tymczasem lekturę dwóch książek: powieści francuskiego pisarza Gillesa Roziera Z kraju bez miłości (Wydawnictwo Literackie, 2011) oraz Z mojego młyna Kazimierza Kutza (Znak, 2009). Narrator pierwszej szuka śladów swojej babki Anny Janowskiej. Trafia do bogatej arystokratki, córki warszawskiego żydowskiego fotografa, która przed wojna wyszła za mąż za włoskiego ambasadora, w którego rzymskim pałacu zgromadziła bogatą bibliotekę judaistyczną i już jako wdowa dożywa żywota. Niewiele dowiaduje się o babce, za to w dzięki rozmowom z Sulamitą i listom od niej poznaje świat pisarzy tworzących w jidysz i przez to właściwie w polskiej publiczności nieznanych. A wraz z nimi poznaje je czytelnik powieści i może zachwycić się artyzmem poezji, oczywiście w polskim przekładzie. I na tym głównie polega wartość tej powieści.
Książka Kutza to wybór jego felietonów pisanych do prasy filmowej w latach 1990-97. Najpierw pisze o sprawach kina polskiego w nowych warunkach, dość złośliwie traktuje tych wielkich, ale nie odmawia im zasług i artyzmu, pisze o filmowcach zmuszonych do opuszczenia Polski po 1968 r., a drugą połowę tej niewielkiej książeczki wypełniają utyskiwania na stan polskiego kina, które właściwie nie korzysta z tego, że nie ogranicza go cenzura. I nie widzi dla niego perspektyw zmiany na lepsze. Wiemy dziś, że się mylił.
Czytałem te ostatnie kilkadziesiąt strat z pewną przykrością, bo był to wyraz tęsknoty starszego pana za niegdysiejszymi śniegami.
Natomiast zwłaszcza pierwszych ok. sto stron to istna erupcja talentu pisarskiego Kutza. Felietony skrzą się od oryginalnych metafor, humoru, acz bez dowcipów, których był niezrównanym opowiadaczem oraz efektownych puent, z których zebrałaby się stroniczka błyskotliwych aforyzmów.
Przynajmniej kilka tych felietonów zasługuje na to, żeby znaleźć się w antologii polskich felietonów, o której pisałem kilka miesięcy temu




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz