niedziela, 9 lutego 2020

Szkolny dress code w głębokim PRL-u

Do napisania o tym jak było skłoniły mnie wieści o nowych zasadach ubierania się dla uczniów i uczennic I Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie. Określa on m.in. dopuszczalną krótkość spódnic i sukienek u dziewcząt (nie wyżej nic do połowy uda) i spodni u chłopców (minimum 3/4 i broń Boże w jasnych kolorach), chłopcom zabranie noszenia biżuterii, a dziewczętom nakazuje noszenie stanika.
Niestosowanie się grozi karami sprzecznymi z całym szeregiem ustaw, konwencji i ogólnymi zasadami współżycia społecznego, m.in. wysłanie do domu, nagana ze strony dyrektora lub nawet wyrzuceniem ze szkoły. Jest pytanie jak szkoła będzie odpowiadać za bezpieczeństwo ucznia, który w godzinach zajęć jest w drodze do domu albo jak to jest z realizacją ustawy o obowiązkowym nauczaniu do 18.roku życia.
Uczniowie podnieśli bunt, media rozdmuchały problem, bo regulamin, nie skonsultowany z rodzicami, ale można domniemywać, że z nadzorem pedagogicznym, a w każdym razie w nadziei na pochwałę dla dyrekcji,ma być od 10 lutego wcielony w życie.
W internecie burza, a głosy podzielone. Jedni pochwalają regulamin, bo kto to widział, żeby dziewczyny przychodziły do szkoły wymalowane, w mini, a do tego bez stanika pod bluzeczką? Ograniczenia dla chłopców jakoś nie oburzają.
Oczywiście, skojarzyłem te zasady z czasami mojej szkolnej edukacji. 

Był dyktat i nikt nie śmiał zaprotestować powołując się na ustawy czy konwencje. I najpewniej nikt o nich nie słyszał.
Do I klasy  chodziłem ubrany w to, co w domu było. Na zdjęciu szkolnym gdzieś z późnej wiosny 1956 r. mam krótkie spodnie na szelkach, koszulę z krótkim rękawem i sandałki na nogach. Chyba dwa lata później musieliśmy już nosić uniformy. Dziewczynki ubierały się do szkoły w granatowe ni to fartuchy ni chałaty z białym kołnierzykiem, wymiennym, przypinanym na guziki. Chłopcy mieli zaś takie bluzki. I obowiązkowe były tarcze szkolne. Nauczyciele sprawdzali, czy były porządnie przyszyte. Był to nonsens, bo jako dzieci chodziliśmy wszyscy do szkoły i wszyscy do tej samej. Ale na zdjęciu z VII klasy mam już po prostu ciemny garnitur. Choć dopuszczalne były i swetry, a zimą mój starszy kolega ("zimował" w VI klasie) w zimne dni przychodził w fufajce i filcowych butach. Raczej dla zgrywy niż konieczności, ale nikomu to nie przeszkadzało. Jako na pożyczonej od ojca nie musiał już mieć naszytej tarczy szkolnej.
Oczywiście obowiązywały nas krótkie włosy, co zresztą na wsi w owych czasach było oczywiste. W starszych klasach chłopcy na ogół zaczesywali włosy do góry, a ja jednak na bok, z przedziałkiem, gdyż wzorowałem się na starszym bracie mego kolegi, który studiował na AGH i na politykach: Aleksandrze Zawadzkim i Adamie Rapackim, którzy zdawali mi się eleganckimi mężczyznami. Elegancki był też Józef Cyrankiewicz, ale  on akurat nie imponował uczesaniem.
W liceum w Złotoryi już wymagania  były wyraźnie określone: Dziewczyny musiały nosić te fartuszki-chałaty, ale od chłopców tego nie wymagano. Oczekiwano od nas przychodzenia w garniturze, ewentualnie zamiast marynarki mógł być sweter, a w upalne dni wystarczała koszula. Absolutnie obowiązkowa była przyszyta do rękawa tarcza, także jesienią lub zimą na rękawie płaszcza czy kurtki. No i należało być krótko ostrzyżonym.
Dyrektor szkoły, znakomity choć surowy dydaktyk, lubił od czasu do czasu sprawdzać uczniów wchodzących do budynku. Pamiętam, że kiedyś wraz z kolegą z tej samej wsi zastajemy dyrektora w drzwiach, grzecznie się kłaniamy, on cały w lansadach wida nas słowami "Witam panów. Można wiedzieć w jakiej sprawie". My na to, że na lekcje do szkoły. On "To panowie są naszymi uczniami?" Zapewniamy, że tak, że przecież nas zna, z Xc. On"Tak?". Zapewniamy jeszcze raz, na wszelki wypadek się przedstawiamy, a on: "A gdzie tarcze? Do domu po marynarki lub koszule z naszytymi tarczami!". 


Co było robić? Na szczęście po pierwszej lekcji było przysposobienie wojskowe na strzelnicy. Przeleżeliśmy ten czas  na łące obok strzelnicy, a potem dołączyliśmy do zwartego szyku kolegów i koleżanek zmierzających na zajęcia. A potem w zwartym szyku,ze śpiewem na ustach wkroczyliśmy do szkoły. Pytani potem przez dyrektora jak weszliśmy, wyjaśniliśmy, że profesor Ciapek (to było przezwisko od odstających uszu nauczyciela) nam kazał.
Dwadzieścia lat później profesor Kopczak (dowiedzieliśmy się, że w 1968 r. odkryto jego żydowskie pochodzenie i zdymisjonowano) podczas zjazdu koleżeńskiego spotkał się z chłopami z naszego rocznika i z uśmiechem zauważył "No proszę, wszyscy ładnie ostrzyżeni, a niektórzy nawet nie muszą" i pogłaskał po głowie naszego już całkiem wyłysiałego kolegę.
Wymagano też od nas jednolitego stroju na W-F-ie. Jeden z kolegów się buntował i przychodził w czerwonych szortach. Tłumaczył, że tylko takie ma. Ale gdy już miał dwie dwóje za nieodpowiedni strój przyszedł w granatowych, ale na szelkach. Wyjaśnił, że to po tacie i bez szelek mu spadają. Inny z kolei, z młodszej klasy, znakomity koszykarz choć nikczemnego wzrostu, przychodził w  granatowych tenisówkach,, bo ponoć tylko takie mama dostała. Kiedy i jego opór został złamany, pożyczał ode mnie, który już byłem akurat po zajęciach. Zabawnie wyglądał w pepegach o dwa czy trzy numery za dużych, gdy klapiąc nimi po parkiecie wykonywał dwutakt pod koszem. Ale w regulaminowych!
Podobno tarcze szkolne pomagały tzw. trójkom klasowym identyfikowanie uczniów na mieście w godzinach wieczornych lub gdy próbowali wejść do kawiarni, w której lubili wieczorem przesiadywać niektórzy nasi profesorowie. Ja po lekcjach wracałem autobusem na wieś do domu.
Ale w dniu, w którym zdaliśmy egzamin ustny z matury poszliśmy w kilka osób do jedynej w mieście kawiarni, zajęliśmy stolik obok naszych nauczycieli i demonstracyjnie, ale właściwie już legalnie zamówiliśmy, jak oni, po lampce wina malaga. Bardziej nam smakował świeżo zdobyty skrawek wolności niż słodycz wina.
 Chłopcy z VII klasy i nasza Pani Wanda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz