czwartek, 23 lipca 2020

Panegiryk

W czerwcu 1986 r. podczas pobytu w Oslo zdarzyło mi się dwa razy budzić z zadyszką. Po powrocie do kraju zaczęły się one nasilać. W przychodni aplikowano mi serię zastrzyków i po  dziesięciu czułem się jeszcze dwa - trzy dni dobrze, po czym znów miałem problem z wejście na pierwsze piętro Biblioteki Uniwersyteckiej. Znów aplikowano mi zastrzyki i w ich trakcie  i kilka dni potem było dobrze. Po trzeciej takiej serii skierowano mnie do szpitala, gdzie dzieliłem salę z prof. Marianem Suskim, brązowym medalistą olimpijskim w szermierce. Mając historię sportu w małym palcu szybko znalazłem z profesorem wspólny język i przegadaliśmy dziesiątki godzin. Na sali, a gdy pogoda pozwalała, także w przyszpitalnym ogrodzie. Zaaplikowano mi tam znów zastrzyki, zrobiono testy na alergeny, ale nic nie wykazały, i podawano salbutamol w sprayu. Dawał ulgę. Wyszedłem w dobrej formie i z diagnozą "chroniczne zapalenie oskrzeli". Oraz skierowaniem do sanatorium. Pod koniec października pojechałem do Świnoujścia. Podróż była gehenną. Ledwo wlazłem na peron, a potem na pięterko w sypialnym. A potem dwa razy musiałem brać taksówkę. Dostałem pokój na IV p. Powiedziałem, że nie wejdę. Dostałem na drugim. Tam znów seria zastrzyków, ale po dwóch już odzyskałem jaką taką formę. Po miesiącu po powrocie do domu znów się zaczęło. Sąsiad poprosił o wizytę znajomego lekarza. Nieżyjącego już od lat Andrzeja Kątnika. Ten po zbadaniu orzekł zdecydowanie: to jest astma. I natychmiast wraz z żoną Iwoną, późniejszą profesor Akademii Medycznej, zawieźli mnie do swego kolegi z roku, wówczas doktora medycyny Jerzego Liebharta, pracującego na Oddziale interny, nieistniejącego już szpitala na rogu ulic Pułaskiego i Traugutta. Nazwisko natychmiast skojarzyłem ze Zbigniewem Liebhartem, którego osobiście nie znałem, ale wiedziałem, że we Lwowie kierował orkiestrą kameralną, a od maja 1945 r. pracował na  tworzonym z gruzów Uniwersytecie Wrocławskim, a potem doszedł do godności rektora Wyższej Szkoły Muzycznej. Okazało się, że Pan Doktor jest jego synem. Wysoki, szczupły, o śniadej cerze, wybitnie przystojny, skory do rozmowy i żartów. Po szczegółowym wywiadzie potwierdził diagnozę i przepisał mi pastylki, których skład podał na recepcie. Dawały efekt. Może nie pełny komfort. Ale mogłem znów funkcjonować, w tym regularnie co tydzień podróżować do Warszawy, a w porywach także w świat.


Jeśli od czasu do czasu zdarzyło mi się później trafić na książkę, w której pojawiało się nazwisko Zbigniewa Liebharta, starałem się o egzemplarz, który mógłbym Profesorowi podarować.
Regularnie przyjeżdżałem do kontroli i po nowe recepty przez kilkanaście lat. Potem, już wtedy profesor, Liebhart zmieniał miejsce pracy, a od początku obecnego stulecia przyjmował w centrum medycznym "Dolmed". Tymczasem pokazały się nowe leki, na które reagowałem bardzo dobrze. Co jakiś czas Profesor aplikował mi spirometrię. A ta zwykle wypadała dość marnie.
W 2015 r. w listopadzie odwiedziłem profesora właściwie kurtuazyjnie, bo nic złego się nie działo. Ale poinformowałem go, że mam skierowanie do sanatorium. Byłem zły, bo zalecił mi tomografię, która wykazała 6-milimetrowy ni to guzek, ni plamkę. Uznał, że nie powinienem jechać, ale widząc moją zawiedzioną minę skierował mnie do szpitala do swego doktoranta. Ten jednak stwierdził, że właściwie nie ma przeszkód. Trzeba będzie tylko obserwować płuca co pół roku.
Pól roku potem pojawiłem się u Profesora w gorszej formie. Kazał mi stawić się w klinice, gdzie poddany zostałem badaniom i zapadła decyzja, że muszę zostać na kilka dni. Szybko odzyskałem siły, śmigałem po schodach na III piętro. I gdy już było pewne, że idę do domu, opiekujący się mną doktor uznał, że powinienem jeszcze poleżeć w specjalistycznym szpitalu chorób płuc. Czułem, że to sugestia Profesora. Zadzwoniłem do niego, ale lekarz prowadzący już zdążył go uprzedzić, że jestem pełen gniewu. Stanęło na tym, że zgłoszę się sam i poproszę o sprolongowanie terminu przyjęcia, bo miałem zaplanowane wakacje. Zgłosiłem się w sierpniu, poddano mnie szczegółowym badaniom, włącznie z bronchoskopią, a trzy miesiące temu badania powtórzono.
Od tego czasu już jest dobrze, udało się wspólnie z lekarzami z tego szpitala opracować strategię na wypadek zaostrzenia objawów i to działa.  No i do obiegu wszedł nowy lek w aerozolu. Ale u Profesora bywałem co kilka miesięcy, choćby po skierowanie na tomografię, a potem z wynikami.
Kiedy innym lekarzom mówiłem, pod czyją jestem opieką, wspominali z rozczuleniem o jego zajęciach, o tym, jak uczył opukiwać, a panie także o tym, że niemal wszystkie studentki
do niego wzdychały.

Ostatni raz byłem  późną jesienią zeszłego roku. Właściwie kurtuazyjnie. Potem zaszła pandemia i gdy po złagodzeniu rygorów, chciałem znów go odwiedzić. Bo poza wszystkim znakomicie nam się rozmawiało, Profesor nigdy się nie spieszył, wypisywał zwykle obszerną kartę informacyjną (ostatnio liczyła już trzy strony tekstu!) i żywo reagował na dowcipy, których zwykle ode mnie oczekiwał.
Tymczasem syn, też jego pacjent, poinformował, że Profesor już nie przyjmuje. Zatelefonowałem. Profesor stwierdził, że jako osoba wysokiego ryzyka (jest o kilka lat starszy ode mnie) powinien zaprzestać praktyki lekarskiej.
Na koniec życzyłem Mu dużo zdrowia, zapomniałem jednak podziękować za te 33 lata bycia pod jego opieką. Napisałem Mu sms-a, ale z doświadczenia wiem, że chyba znów go nie przeczyta.



2 komentarze: