niedziela, 23 sierpnia 2020

Didier Eribon o długiej i krętej drodze z rodziny robotniczej do profesury

Z długimi przerwami, ale w końcu długim finiszem dokończyłem lekturę książki Didiera Eribona Powrót do Reims (Karakter, 2019). Można ją uznać za autobiografię z rozległym tłem społecznym i filozoficznym, z elementami krytyki systemu edukacji, osadzoną w realiach powojennej Francji.
Urodzony w rodzinie zamieszkującej w mieszkaniu socjalnym  w robotniczej dzielnicy, a właściwie przedmieściu Paryża, już jako profesor uniwersytetu odwiedza samotną matkę (ojciec cierpiący na zaawansowana chorobę Alzheimera, przebywał w ośrodku dla chorych terminalnie) i w końcu dowiaduje się o jego śmierci. Nie cierpieli się nawzajem, gdyż ojciec nie zaakceptował jego homoseksualizmu. Zdecydował, że nie pojedzie na pogrzeb, także dlatego, że nie chciał po 30 latach niewidzenia spotkać się braćmi, którzy szybko skończyli szkolną edukację, zostali robotnikami i wyborcami Frontu Narodowego Le Pena.  On zaś wybrał dalszą edukacje w liceum, gdzie czuł się pariasem, gdyż jego koledzy (szkoła była męska) pochodzili z rodzin dobrze sytuowanych, w których kładziono duży nacisk na edukację, pozwalającą na uzyskanie liczącej się pozycji społecznej. Ale dobre wyniki w nauce pozwoliły ma na zdobywanie uznania wśród uczniów i nauczycieli.

Z powodów finansowych nie stać było go na studia w Paryżu, ale nie bez oporów rodzice pozwolili mu i opłacili studia na uniwersytecie w Reims. Nie miał z nich satysfakcji, ale uzyskane wyniki po pierwszych latach pomogły mu uzyskać stypendium, dzięki któremu mógł przez dwa lata mieszkać w Paryżu w wynajętym mieszkaniu i zająć się czytaniem książek, a na uniwersytecie stawiać się tylko po zaliczenia. Z trudem przekonał rodziców, że powinni zadowolić się tym, że przez ten czas nie będą łożyli na jego studia, ale on nie będzie się z nimi dzielił stypendium. Czytał więc ile się dało, odwiedzał biblioteki, ale w końcu musiał  wrócić do Reims, żeby ukończyć studia, na które musiał zarabiać jako robotnik. Rodzice z góry zaznaczyli bowiem, że mogą mogą mu opłacić dwa lata studiów. Zdał egzamin nauczycielski, ale na zdanie egzaminu na nauczyciela szkół średnich nie miał szans. Nie dałby rady zarobić na studia uniwersyteckie i przygotowawcze do egzaminu na nauczyciela licealnego. Nie stać go też było na drogie studia doktoranckie.
Dostał jednak pracę w redakcji "Nouvelle Obserwateur", a potem "Liberation", których profil zdawał mu się jednak zbyt jak na jego poglądy centrowy lub zgoła konserwatywny. Ale miał za zadanie pisać eseje i prowadzić wywiady z prominentnymi postaciami świata. Wykorzystał tę szansę. Dotychczasowe lektury i własne publikacje pozwoliły mu na stanie się równym partnerem dla tak wybitnych postaci, jak m.in. Pierre Bourdieu i Michel Foucault. Oni też odnieśli się pozytywnie do jego prób pisarskich w zakresie filozofii, w tym zwłaszcza odmienności płciowej.
Te wywiady i próby oryginalnych prac otworzyły autorowi drogę do wykładów na renomowanych uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych i w Europie. W końcu uzyskał doktorat i to nie w Reims, lecz na Sorbonie oraz stanowisko profesora w Amiens. Z Wikipedii wiem, że był zapraszany z wykładami także do Polski.
Ostatni rozdział książki autor poświęcił swojemu i w skali ogólnej homoseksualizmowi. Znosił liczne upokorzenia i pewnie do dziś go one spotykają. Ale dzięki lekturom, zwłaszcza Foucaulta, który jako stypendysta francuski i homoseksualista został w latach osiemdziesiątych usunięty z Polski), znalazł formułę pozwalającą mu czuć się dobrze w swojej skórze mimo spotykanych afrontów i zająć się filozoficzną problematyką odmienności płciowej  i zyskać w tej kwestii międzynarodowy autorytet naukowy.
Autor i tak ma szczęście, bo spotykał się z poniżeniami ze strony ludzi kierujących się uprzedzeniami. Gdyby przyszło mu wzrastać i zajmować się naukowo homoseksualizmem jako zjawiskiem społecznym w dzisiejszej Polsce, musiałby liczyć się dodatkowo z przemocą wspieraną i okazywaną wprost przez państwo.
Książka jest pośrednio także oskarżeniem francuskiego, ale chyba w ogóle zachodniego systemu edukacji,  który odrzuca osoby słabsze intelektualnie lub wywodzące się ze środowisk, w których nie przykłada się się wagi do edukacji dzieci. Tylko osoby tak mocno zdeterminowane  w dążeniu do zdobywania wiedzy jak on sam, mają szanse z jednej strony na awans społeczny i dojrzeć do poglądów innych niż dyktowane stereotypami i niewysokiego poziomu instynktami. Szkoła, która na brak ambicji i chęci poznawania wiedzy swoich wychowanków reaguje drugorocznością lub eliminacją z systemu zamiast pobudzaniem ambicji, pomocą i współpracy z rodziną, "produkuje" nie tylko ludzi o niskich kwalifikacjach zawodowych, ale multiplifikuje rodziny o niskich ambicjach zawodowych i społecznych oraz wyborców partii prawicowych i nacjonalistycznych. Nacjonalizmy zaś z natury rzeczy wiodą do konfliktów wewnątrzkrajowych, jak i - zwłaszcza - międzynarodowych. A to wszystko kosztuje być może więcej niż nakłady nakłady na szkolnictwo, które unikałoby jak tylko mogło odrzutu  edukacyjnego.

Nie mogę tu nie wspomnieć, że gdy sam, ku uldze rodziców zdecydowałem się po podstawówce zdawać do zasadniczej szkoły samochodowej, kierowniczka szkoły przekonała mnie i rodziców, że jedyną drogą mego rozwoju jest liceum, a potem studia. Darmowe. Zaś w liceum nauczyciele jedni przekonywali, że  powinienem wybrać studia humanistyczne, a drudzy, że techniczne.
Ale o tym, jak na tym tym tle wyglądał awans edukacyjny dziecka wiejskiego w PRL-u na moim przykładzie - następnym razem
PS.
Wtedy już będę emerytem "full-time". Szykuje się w najbliższy piątek jakieś oficjalne zakończenie mojej pracy zawodowej i 23 lat pracy w Dolnośląskiej Szkole Wyższej. A potem pożegnalne piwo.
Przyszłe dnie, tygodnie i miesiące pokażą, czy powinienem dziś żałować, że już nie pracuję, czy czuć ulgę. Na pewno będę żałował, że stracę możliwość codziennych spotkań z lubianymi przeze mnie ludźmi. Ale tę już pół roku temu i tak odebrał nam lockdown.
Powrót do Reims

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz