czwartek, 9 lipca 2020

Biblioteki i lektury

09.07.2020. Nareszcie, po czterech miesiącach czytelnicy wrócili do naszej biblioteki. Na razie pojedynczy, bo w pewnym sensie jest to już musztarda (uwaga, potaniała, co ogłosił prezydent :) ) po obiedzie, bo sesja dobiega końca. Ale koronawirus nie jest czuły na kalendarz akademicki.
Wiele o wpływie obostrzeń związanych z pandemią w czerwcowym numerze "Bibliotekarza". Kilka relacji o tym, jak biblioteki starają się utrzymać więź z czytelnikami. Prof. Jacek Wojciechowski zaś martwi się, chyba słusznie, że czytelnicy odwrócą się od bibliotek i nie znajdą one wsparcia, ani u władz państwowych, ani samorządowych. Daleko nie sięgając nasza biblioteka przez cztery miesiące nie kupiła żadnej książki. Skoro nikt nie przychodził, żeby do jakiejś nowości sięgnąć... Ale jak przyjdzie zwiedziony przyzwyczajeniem, że biblioteka od 23 lat obfitowała w nowości, rozczaruje się.
Najbardziej poruszył mnie jednak w tym numerze artykuł Henryka Hollendra, który nie godzi się na to, co się stało i staje nadal ze studiami kształcącymi przyszłych bibliotekarzy. Tworzący programy tylko powierzchownie reagują na zmiany w bibliotekarstwie i działalności informacyjnej. W rezultacie uniwersytety opuszczają ludzie bez ukształtowanej jakiejkolwiek tożsamości zawodowej i przygotowania.
Nie żebym tęsknił za niegdysiejszymi śniegami, ale w ciągu czterech lat studiów miałem w sumie 3,5 miesiąca praktyk bibliotecznych, 3 wycieczki objazdowe po bibliotekach w różnych regionach Polski (Wielkopolska, Trójmiasto, Łódź i Warszawa) i w efekcie uzyskałem wyobrażenie o przyszłej pracy oraz ukształtowane umiejętności w zakresie podstawowych czynności bibliotecznych. Zyskałem też podstawy metodologiczne i teoretyczne do własnej twórczości zawodowej.
Henryk pisze też o obecnej kondycji zawodowej bibliotekarzy akademickich i koniecznego zróżnicowania wymaganych kompetencji i co za tym idzie statusów. Podoba mi się idea oddolnego stowarzyszenia się bibliotekarzy akademickich (i nie idzie mu o miejsce pracy, tylko o poziom kompetencji), jako organizacji w pewnym sensie elitarnej.
Sam sondowałem taką ideę trzydzieści lat temu. Miałoby to być stowarzyszenie bibliotekarzy dyplomowanych, czyli  raptem 200 czy 300. Podobała się, ale perswadowano mi podjęcie konkretnych kroków,  bo wyglądałoby to tak, że skoro już przestałem być prezesem SBP, to tworzę sobie nowe stowarzyszenie, żeby nadal prezesować. 


Dużo czytam, a gdyby nie dwa blogi (drugi polityczny) przeczytałbym dwukrotnie więcej. Dokończyłem czytać dwie książki: Będziesz tam? francuskiego wziętego prozaika Guilaume Musso (o lekarzu żyjącym w dwóch czasach, siebie trzydziestolatka i sześćdziesięciolatka), Imię dziecka Iana McEvana (człowiek dopiero wtedy uświadamia sobie, jak ważna i odpowiedzialna jest praca sędziego rodzinnego), dziś pewnie skończę Pamiętnik Pawła Jasienicy, spisany w ostatnich miesiącach życia i niedokończony (jak my mało wiemy, ile znakomitości w ciągu 20 lat wydał Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie i jak mocno zaznaczył się na naukowej mapie międzywojennej Polski!), a zaawansowaną mam opowiedzianą w powieściowej formie historię trzech żydowskich pisarzy tworzących w Polsce w języku jidysz, spisaną przez Gillesa Roziera pod tytułem Z kraju bez miłości. Przytoczone wiersze świadczą o wielkich talentach Uriego Grinberga, Pereca Markisza i Melecha Rawicza. Mało jednak o nich jest wiadomo na skutek swoistej egzotyki tego języka.
A jeszcze mniej zaawansowana jest lektura książki Jana Grabowskiego Na posterunku. Ciężko się czyta o gorliwości naszych współplemieńców w kolaboracji z okupantem dokonujących eksterminacji niedawnych sąsiadów. A z każdym rokiem okupacji stawali się w tym dziele bardziej okrutni, imający się coraz bardziej haniebnych czynów. A nie można nie wspomnieć o tym, że ich kolaborantami byli cywile, którzy uwierzyli niemieckiej propagandzie o Żydach jako roznosicielach chorób i insektów, a poza tym kierowali się stereotypami i chciwością. Dawkuję więc sobie lekturę tej książki w małych partiach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz