poniedziałek, 13 stycznia 2020

Uzdrowiskowe i świąteczne remanenty lekturowe. Cz. 1

Wziąłem sobie do sanatorium dwie książki: biografię małżeństwa Hirszfeldów, znakomicie napisaną przez Ursulę Glensk oraz powieść Mikołaja Łozińskiego Stramer, mającą renomę jednej z najlepszych powieści polskich minionego roku.
Lekturę pierwszej znacznie zaawansowałem, ale do końca jeszcze daleko. Natomiast książkę Łozińskiego doczytałem do końca. Kiedy pokrótce zreferowałem jej temat koleżance z pracy,  stwierdziła, że historia jak każda inna. W większości rodzin zaczyna się od domu z dziećmi, które po kolei opuszczają dom. Faktycznie, obaj z braćmi po kolei opuściliśmy dom rodzinny, a potem nasze dzieci opuściły rodzinne gniazdo. 
Ale jednak dzieje się to w różnych miejscach, w różnym czasie, w różnych środowiskach i kodach kulturowych, różne są charaktery i losy poszczególnych postaci, wreszcie różne są rodzaje prozy. A czyta się nie tylko z chęci poznania intrygi, ale i dla wzbogacenia wiedzy o miejscach, czasach, o całym kontekście społeczno-obyczajowym oraz dla zachwycenia się artyzmem słowa. 


I pod tym względem, choć jest to historia dwóch pokoleń biednej rodziny żydowskiej w międzywojennym Tarnowie, powieść spełniła moje oczekiwania. Głową rodziny życiowy nieudacznik, któremu nie udało się zaczepić w pracy w Stanach Zjednoczonych, dokąd ściągnął go starszy brat, w związku z czym wrócił do żony i szóstki dzieci do Tarnowa, do ciasnego mieszkania w biednej okolicy miasta. Snuł różne pomysły na zrobienie interesu, naiwnie liczył, ile na nim zarobi i kończyło się na niczym. A kiedy jednak mała kawiarenka zaczęła dawać stały dochód, właściciela zaczęli denerwować przesiadujący godzinami przy kawie goście. Popodcinał więc przednie nogi krzeseł i rzeczywiście pierwszego dnia goście siedzieli krótko, ale do końca tygodnia już nie przyszedł nikt. Znów więc źródłem dochodów byli tzw. obiadnicy, czyli ludzie, którzy przychodzili na rodzinne obiady, szykowane przez żonę Nathana Rywkę, na której pracowitości, życiowej mądrości i cierpliwości trzymała się rodzina. A miejsc przy stole było coraz mniej, bo kolejne dzieci opuszczały dom. Najstarszy syn na uniwersytet, córka za adwokatem, który dla niej porzucił żonę, inni do pracy lub do więzienia - za aktywność w partii komunistycznej.
Banalna historia, ale w jej tle widać nie ogólną sytuację Żydów w międzywojennej Polsce, ale indywidualne losy biedoty, starającej się zapewnić edukację dzieciom, które z kolei muszą jakoś przezwyciężać izolację, wzmacnianą przez nieodpowiedzialnych, powielających antysemickie stereotypy, a później ze spotęgowanym antysemityzmem wśród studentów uczelni krakowskich, wśród kadry więziennej czy wojskowej.
A potem przychodzi wojna. Jedni próbują jakoś uniknąć oczywistego losu, inni z godnością przyjmują jej wyroki.
Współlokator w pokoju, bardzo religijny łowiczanin zasugerował mi lekturę powieści sensacyjnej osnutej wokół wykopalisk archeologicznych w bazylice łowickiej których celem ma być odkrycie skarbu. Archeolodzy robią to dla sławy i nauki, konkurencja dla bogactwa. Finał jest oczywisty. Przeczytałem, nawet z rosnącym zainteresowaniem, choć zabrałem się do niej z uprzejmości. Literacko jest to utwór słaby. Postaci mają imiona, czasem stanowiska, ale żadnego indywidualnego rysu, w rezultacie czytelnikowi wszystko jedno, czy postać ma na imię Jerzy, Grzegorz czy Władysław. Powoli orientuje się, czy Władek, Jurek czy inny Ludwik jest członkiem ekipy archeologów, czy lokalnym bandziorem. Wprawny autor zrobiłby z tej intrygi cacko.
Nie pamiętam ani autora, ani tytułu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz