niedziela, 31 października 2021

Andrzej Kłossowski - wspomnienie o przyjacielu

Wnet minie ćwierć wieku od śmierci wybitnego badacza dziejów polskiej książki za granicą w XIX i XX wieku i zarazem mego przyjaciela Andrzeja Kłossowskiego.
Poznałem go chyba w 1973 r., gdy powierzono mi funkcję  sekretarza redakcji najbardziej chyba wtedy prominentnego czasopisma bibliologicznego "Studia o Książce". Opublikowałem już w nim wtedy chyba dwie recenzje, z czego byłem bardzo dumny, wszak napisałem je raptem dwa lata po studiach i to na prośbę mego niedawnego znakomitego wykładowcy, a potem szefa, prof. Krzysztofa Migonia. Ale w ogóle mój dorobek publikacyjny był wtedy nader skromny. W roli sekretarza przyszło mi wnet protokołować posiedzenie Komitetu Redakcyjnego, w skład którego wchodziły tuzy ówczesnego bibliotekoznawstwa i bibliologii, których nazwiska znałem jako autorów publikacji, które gorliwie śledziłem jako świeżo upieczony nauczyciel akademicki. Protokołując nie potrafiłem wtedy kojarzyć twarzy z nazwiskami. Ale prowadzący posiedzenie jako redaktor naczelny mój mistrz prof. Karol Głombiowski ułatwił mi pracę udzielając głosu dyskutantom z podaniem ich nazwisk.
Wśród zebranych był Andrzej Kłossowski, którego nazwisko już znałem jako autora książki o Księgarni Luksemburskiej w Paryżu, którą utworzył i prowadził syn Adama Mickiewicza Władysław. Został powołany do rady jednocześnie jako przedstawiciel Ministerstwa Kultury, w którym wtedy pracował.
Wiedział, że członkowie Komitetu Redakcyjnego, z wyjątkiem redaktora naczelnego, jego zastępcy i sekretarza, nie mają prawa do egzemplarzy kolejnych tomów, ale wiedział też, że jako sekretarz redakcji mam do rozdysponowania bodaj   30 egzemplarzy z przeznaczeniem na wymianę międzybiblioteczną. Rozsyłałem je więc do bibliotek ośrodków kształcenia bibliotekarzy, które miały swoje biblioteki oraz do większych bibliotek naukowych nie mających prawa do egzemplarza obowiązkowego. Zasugerował mi jednak, że stworzy filię Uniwersytetu Bayobong z siedzibą w Warszawie, pod jego prywatnym adresem domowym. Po konsultacji z zastępcą redaktora naczelnego poszedłem na to. I wysyłałem mu co roku kolejny tom, a on je kwitował "urzędowymi" pismami, które pisał na maszynie na zaprojektowanym przez siebie papierze firmowym, stosując polszczyznę kogoś, kto z trudem oswaja się z językiem polskim. Bo w ogóle miał fantastyczne poczucie humoru. Po kilku latach przeniósł się do Biblioteki Narodowej i jako jej sekretarz naukowy rewanżował się tomami "Rocznika Biblioteki Narodowej", której też został sekretarzem redakcji. 


Bywał też regularnym uczestnikiem konferencji naukowych organizowanych przez Instytut Bibliotekoznawstwa, w którym pracowałem jako asystent, a potem adiunkt. Prezentował referaty ze swego warsztatu naukowego, a zajmował się historią, a potem też dniem dzisiejszym książki polskiej na obczyźnie. Na jednej z konferencji przedstawił właśnie warsztat badacza tej książki oraz problemy związane z jej badaniem. Jakoś ok. 1980 r. Andrzej zrobił doktorat u swego mistrza,  sędziwego już wtedy prof. Ksawerego Świerkowskiego. Podstawą była pewnie, nie pamiętam, monografia kolejnej polskiej oficyny wydawniczo-księgarskiej za granicą. Utrzymywał zresztą serdeczne relacje z polskimi drukarzami, księgarzami, wydawcami i bibliotekarzami w całym świecie.
Przełomowy moment naszej przyjaźni, także z jego żoną Małgorzatą, dyrektorką biblioteki w Ministerstwie Pracy (z wszystkimi zmianami jego nazw), nastąpił, gdy  w 1981 r. zostałem wybrany na przewodniczącego Zarządu Głównego Stowarzyszenia bibliotekarzy Polskich. Dostałem od nich obojga serdeczny i zarazem zabawny list, w którym zaoferowali mi możliwość kwaterowania u nich podczas mych przyjazdów do Warszawy. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że przyjdzie mi tam bywać tak często na dzień, dwa, a czasem trzy. Do listu dołączona była wizytówka w kształcie karneciku. Na pierwszej stronie był mój adres służbowy siedziby SBP, na drugiej służbowy w moim miejscu pracy, na trzeciej mój adres prywatny, a na czwartej adres mojej prywatnej rezydencji w Warszawie, czyli ich adres domowy.
Był to dla mnie duży zaszczyt, gdyż podobną zażyłością z Kłossowskimi cieszyli się i pysznili tylko nieliczni moi koledzy w instytucie, niedawni moi wykładowcy.
Oczywiście starałem się nie nadużywać gościnności Małgosi i Andrzeja. Ale przez osiem lat mniej więcej raz w miesiącu kupowałem butelkę wódki lub winiaku, piłkę tenisową i jechałem do nich na Służewiec Przemysłowy. Były kanapki, nierzadko coś na ciepło i biesiadowaliśmy bywało do północy. A pokoik biurowy gospodarza służył mi za sypialnię. Wyprowadzaliśmy wspólnie ich jamnika Aneksa (a gdy wpadł pod auto, jego następcę Aneksa II) na spacer, a pies bardzo mnie polubił. Podbiegał do mnie, kładł piłkę tenisową na kolanach i czekał, kiedy ją rzucę. Więc rzucałem. Dywan w pokoju nie bł przyciśnięty żadną nogą stołową, krzesłem czy fotelem, więc fruwał często w powietrzu, co nie budziło zachwytu gospodyni.
Zdarzyło się kiedyś, że z dwóch następujących po sobie wieczorów u Kłossowskich wyjeżdżałem z nową, liczącą niespełna 200 stron  książką Andrzeja. Bodaj o drukarzu Anatolu Girsie. Oczywiście z dedykacją. Andrzej opowiedział przy okazji, że napisał najpierw obszerny artykuł o drukarzu, ale jako sekretarz redakcji "Rocznika Biblioteki Narodowej" odrzucił go jako zbyt obszerny. Więc nieco go skrócił i opublikował jako... książkę! Cały Andrzej!
Z tym dorobkiem awansował na zastępcę dyrektora Biblioteki Narodowej. Ale uzyskawszy habilitację, zrezygnował z tej funkcji, zadowalając się stanowiskiem kierownika stworzonej przez siebie Pracowni Badań nad Polską Książką za Granicą. W tej roli zainicjował znakomitą serią książek o zbiorach zagranicznych w bibliotekach polskich. Jednocześnie podjął pracę jako profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.  Wypromował kilka roczników absolwentów bibliotekoznawstwa, a jego erudycyjne wykłady, wygłaszane z właściwą mu błyskotliwością i humorem cieszyły się znakomitą frekwencją.
Z czasem zaprzyjaźniliśmy się rodzinnie, czyli do kręgu przyjaciół  doszła moja żona i Kłossowscy bywali u nas w domu, a my oboje u nich.
W latach dziewięćdziesiątych bywałem u nich już rzadziej, gdyż po dwóch kadencjach jako przewodniczącego stałem się tylko członkiem Zarządu Głównego, ale i jako przewodniczący dwóch komisji stałych oraz juror Nagrody Naukowej SBP. W którym zresztą zasiadał też Andrzej.
Długo walczył z nałogiem palenia, które zalecali mu lekarze, bo miewał problemy z sercem. Najpierw żartował sobie, że rzucanie palni to żadna sztuka. Rzucał je bowiem wiele razy. Ale w końcu, nie bez problemów, rzucił.
I zupełnie najniespodziewaniej ostatniego dnia stycznia 1997 r. zatelefonowała Małgosia, że Andrzej zmarł. Jak się potem dowiedziałem, poczuł się źle w pracy i za radą podległej mu pracownicy nie czekając końca dnia pracy pojechał do domu. Małgosia powróciwszy ze swojej pracy zastała go martwego.
Długo zbierałem się z napisaniem o Nim. Ale w końcu uznałem, że Święto zmarłych, w ćwierćwiecze po śmierci będzie taką okazją.
Nie mam Jego zdjęcia. Andrzej nie lubił pozować do zdjęć.  Miałem kopię jednego z listów, którego oryginał już dawno przekazałem do Biblioteki Narodowej. Muszę go jednak wśród moich szpargałów odnaleźć. Może, wraz z wieloma innymi jego listami posłuży do rzetelnej biografii tego wybitnego bibliotekarza i bibliologa.






2 komentarze:

  1. Smutne... Nie pożył sobie prof. A. Kłossowski +59 l.
    Niestety żona p. Małgorzata także (1941-2002)
    Wieczny Odpoczynek ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Małgosia od lat na coś brała tabletki. Wiem tylko, że była to poważna choroba. Nie lubiła o tym mówić.
    Ale śmierci Andrzeja nic nie zapowiadało. Pamiętam, że raz zasłabł w łazience i trzeba było wezwać pogotowie. Więc pewnie jednak sercem mogło szwankować

    OdpowiedzUsuń