wtorek, 20 lipca 2021

Inni/Obcy na wsi dolnośląskiej po wojnie

Właściwie wszyscy byliśmy obcy. Dla kilku niemieckich rodzin, ktore pozostawiono na kilkanaście lat, bo znali maszyny i urządzenia w majątku (tak przez lata nazywano potocznie PGR), mieszkających tu od pokoleń, obcy byli wszyscy, który tu osiedlono lub sami znaleźli tu swoje miejsce. Dla nas obca była ta garstka Niemców, mieszkających za rzeką, którzy pewnie od przedwojnia byli pracownikami w tym majątku. Zostawiono ich, gdyż umieli obsługiwać maszyny i urządzenia, z którymi przybysze zetknęli się chyba pierwszy raz w życiu. 
Wiedli oni swój odrębny żywot. Nie spotykało ich się (chyba) w kościele, ani w sklepie, bo go długo nie było. Chodziło się ze dwa kilometry do sąsiedniej wsi lub do odległej o około siedem kilometrów Zlotoryi. Kto miał - poniemiecki - rower, jechał rowerem, po wieksze zakupy jeździło się zaprzężonym w konia wozem. W majątku była jeszcze bryczka, którą wożono dyrektora PGR-u. Z wyjątkiem naszego sąsiada, który opowiadał, że był na robotach w Niemczech, ojca mego najbliższego kolegi, nikt też nie znał niemieckiego. Syn naszej sąsiadki, samotnej wdowy, zanim poszedł do szkoły, był prowadzany przez kładkę na rzece do jednej z rodzin niemieckich. Stał się pupilkiem seniora domu, który nauczył go podstawowycyh niemieckich zwrotów. Na nic mu się to zresztą zdało, poza tym, że mógł zaimponować mamie i kolegom.
Spotkalismy się parę lat temu, pamięta jeszcze te dni u dziadka i z sentymentem je wspomina.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły, chodzili tam dwaj czy trzej niemieccy chłopcy. Ich rodzice musieli po prostu wykonywać obowiązek szkolny. Nauczyli się jakoś rozmawiać z nami, a my z nimi, ale bliższych relacji koleżeńskuch między nami nie było. Zimą my chodziliśmy na swoje górki, żeby zjeżdżać na poniemieckich sankach lub nartach, oni za rzeką mieli swoje. Ich rodzicom chyba też nie zależało na integracji swoich dzieci.
Jakoś wiosną 1958 r. (byłem w trzeciej klasie) pod naszym domem droigą, którą nikt wozem nie jeździł, przejechała pędem bryczka z rozśpiewaną gromadą ludzi. Okazało się, że Niemcy w ten sposób żegnali się ze swoim Heimatem. Bryczka zresztą rozkraczyła się na mostku na młynówce i gdy rano szlismy do szkoły natknęlismy się na jej resztki. A Niemców tego dnia odstawiono na stację kolejową w sąsiedniej wsi.
Polscy osiedleńcy też byli wzajemnie obcy. Co prawda większość nowych mieszkańców stanowili przesiedleńcy z tej samem gminy w powiecie buczackim (woj. stanisławowskie), ale byli też osiedleńcy z dzisiejszej  Białorusi, osadnicy wojskowi, tacy jak m.in. mój ojciec, ludzie wracający z robót, mający juz zamkniętą drogą do swych domostw "za Bugiem" oraz tzw. centralacy, czyli przybysze z Kieleckiego, Mazowsza czy Welkopolski.
Jako dziecko miałem wrażenie, że tzw. zabużanie, łącznie z osiadnikami wojskowymi, pochodzący z różnych miejscowości dziesięcić lat po wojnie byli już dość zintegrowani, choć widać było, że ci z okolic Buczacza byli bardziej z sobą związani niz z resztą zaburzan. Mieli nawet księdza ze swoich stron.

Wszyscy mówili  jakimś volapikiem będącym mieszaniną lwowskiego bałaku, ukraińszczyzny lub białoruszczyzny. Bałakiem mówiła moja mama, pochodząca z dużej wsi w Tarnopolszczyźnie, w której przeważał żywioł polski, zaś tata w zależności od okoliczności mówił po polsku, po ukraińsku lub mieszkaniną tych języków. Odpowiadał za korespondencję rodzinną. Do rodziny w Polsce pisał po polsku, a pozostałej w Tarnopolszczyźnie - po ukraińsku.
Różnice językowe widać było w szkole. Oczywiście mówiliśmy i pisali po polsku, ale przy tablicy, przy odrobinie stresu, wychodziły na wierzch słowa używane w domów o różnej proweniencji. Do dziś pamiętam, że mój kolega gdzieś tak w czwartej klasie, mający wątpliwości jakie "u" czy "ż" będzie właściwe, napisał wersję poprawną i pytany, czy naprawdę tak, powiedział "takuj tak".
W letnie niedziele przyjeżdzał pod kościół lodziarz z miasta, a czasem też fotograf. Po tygodniu pojawiał się z gotowymi zdjęciami. Mamy z bratem takie z rodzicami i naszym siwkiem, a gdzieś przepadło zdjęcie z tatą na kładce na naszej rzece Skorej. Co kilka miesięcy zajeżdżał czlowiek z jakimś preparatem w ampułce. Po złamaniu szyjki wylewało się zielony oleisty płyn na żyżkę, sypało na to cukier i zjadalo. Smakowało jak anyż. Tata kupował dla siebie i dla mnie z bratem. Miało to nas wzmacniać. Raz pojawił się człowiek, któremu mama dała zdjęcie swoje i taty, swoich rodziców i nas w mudurkach marynarskich. Po jakimś czasie przywiózł duże zdjęcie, na którym byliśmy wszyscy razem, już oprawne w ramkę ze szkłem. Nasze mundurki były jednak inne od tych, które były na oryginalnych zdjęciach. Potem dowiedziałem się, że nazywa sie to monidło. Wisiało lata całe w pokoju, który niemcom slużył za sypialnię. Rodzice przewieźli je do nas do Wrocławia. Chyba zbyt lekkomyślnie zniosłem je do piwnicy i zabrała je powódź w 1997 roku.
Ale byli też inni obcy. Co roku lub co dwa lata, na łące na skraju wsi pojawiał się tabor cygański w liczbie dwóch lub trzech takich domów na kołach. Paśli konie  łące i chyba nikt nie stawiał temu przeszkód. W naszych gospodarstwach pojawiały się kolorowo ubrane cyganki, głównie w średnim i starszym wieku, chcące dostać parę jajek lub kurę za powróżenie. Kobiety szły na to, ku zlości ich mężów. Opowiadano o nich, że kradną kury, pieniądze (odwracają uwagę gospodarzy i ...), a nawet konie i nimi handlują, a także, że kradną dzieci. Ale mimo to z duszą na ramieniu podchodziliśmy do ich taboru, żeby popatrzeć jak żyją. Oni zaś zachowywali się jakby nas nie zauważali. Widać oswojeni z takimi sytuacjami.
Latem zaś, na innej łące, niedaleko naszego domu,rozbijali namiot żołnierze radzieccy. Pamiętam, że pokei podchodzili do aparatu Morse'a i godzinami wystukiwali jakieś teksty lub odbierali sygnały w postaci taśm z nadrukami. Biegaliśmy do nich z owocami z naszych sadów, a oni z wdzięczności dawali nam gwiazdy, takie jak mieli na pagonach lub guziki z gwiazdami. Mieli ich chyba zapas przygotowany na takie okoliczności albo też zwyczajnie odrywali je od swoich mundurów. Całkiem dobrze radziłem sobie rozmawiając z nimi, pytałem jak się nazywają,  skąd pochodzą, jakie mają rangi i w ogóle o stopnie wojskowe. Chętnie odpowiadali i opowiadali, choć czasem jakis ich zwierzchnik kazał przestać, a ja obłąwiałem się w kolejne gwiazdki i guziki.
W późniejszych latach zaczęli przyjeżdżać dawni mieszkańcy lub ich potomkowie. Ale o tym może innym razem.



2 komentarze:

  1. Najlepiej lubię czytać Pana posty o wspomnieniach z lat dziecięcych lub z czasów dyrektorowania w DSW. Piękne...

    P.s. Swoją drogą - szkoda takiej uczelni jak DSW :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Ona jest, ale akademickości już niej za grosz

    OdpowiedzUsuń