niedziela, 25 lipca 2021

Wieś dolnośląska po wojnie. Flora

Ze względu na bogactwo roślinności, z jaką spotykałem się jako dziecko, mniej więcej osiem - dwanaście lat po wojnie, podzielę ją na kilka grup: uprawne i dziko rosnące, a uprawne na zboża, ozdobne i inne. Ale występowały też formy pośrednie. Dlatego czasem pisząc o jednych roślinach, wspomnę o innych.
Tym razem o dziko rosnących.
Były w naszym pobliżu lasy i zagajniki. Nasze gospodarstwo stało nad wysoką, stromą skarpą nad rzeką Skorą, która płynęła skrajem doliny sprawiającej wrażenie koryta dawnej wielkiej prarzeki. Skarpę porastały drzewa i krzewy liściaste: dęby, jesiony, lipy, leszczyny, a przy samej drodze, a wlaściwie ścieżce, którą chodziłem do szkoły, także krzewy leszczyny oraz dziko rosnące maliny i jeżyny. Po tej stromej skarpie jako dzieciaki zjeżdżlśmy na tyłkach nad rzekę, zatrzymując się na pniach drzew, rzeby nie nabrać impetu. Na dole, nad samą rzeką przeważały pokrzywy, trawa i kępy  łopianu. Babka mego kolegi zrywała łópian, na którym piekła chleb, a nasi rodzice zrywali pokrzywę, która posiekana na sieczkarni lub ręcznie była składnikiem karmy dla zwierząt domowych, głównie świń. Przed świętami wielkanocnymi zrywaliśmy tam także barwinek do strojenia koszyczków ze święconką. Właściwie na wsi były to wtedy całkiem spore koszyki, z którymi późnym latem i jesienią chadzało się na grzyby. Czasem wystarczyło wyjść tylko z domu i już w górnej części skarpy uzbierać całkiem sporo opieniek.
Z rosnących tu młodych galęzi lipy robiliśmy sobie gwizdki i fujarki. Ostukiwało się rękojeścią scyzoryka wycięty kawałek gałęzi, dzięki czemu dało się wyjąć drewno, z którego wycionało się ustnik i zatyczkę, a na korze wycinano jeden otworek na gwizdek lub kilka na fujarkę. Z gałęzi jesionu robiliśmy łuki, a z gałęzi leszczyny wędziska do wędek. Proce robilismy z czego się dało.
Mielismy też w pobliżu las, podzielony, raczej umownie, jako przedłużernie miedz z obu jego strron. W przeważającej części liściasty mieszany, a do naszego gospodarstwa należał też młody brzeźniak. Też rosły tu opieńki, gąski, a czasem trafiły się podgrzybki, a raz znależliśmy prawdziwka. Już wspomniałem, że tata wysłał nas znów do lasu, bo borowiki rosną gromadnie. Wrócilismy i rzeczywiście, w tym samym miejscu  były jeszcze dwa mniejsze.
Drzewo z lasu slużyło, jak nietrudno sie domyślać, jako opał. Latem i jesienią przynosiło się lub zwoziło chrust, czyli opadłe gałęzie. Czasem przycinano gałęzie na zeschnięcie. Ale także po prostu ścinano. Zdaje się, że przez pierwsze lata po wojnie na dziko. Kiedy już chodziłem do szkoły trzeba było ubiegać się w prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej (dopiero w 1975 r. przwrócono urzędy gminy) o asygnatę. Przyjeżdżał agronom lub leśniczy, zaznaczał drzewo przeznaczone na ścinkę, a jego decyzja dawała podstawę do wydania asygnaty. Pamiętam, że   z pnia (chyba) lipy, tata zrobił płozy do sań. Wystrugane dyle miękły w stosie obornika, wyjmowane były, żeby je z pomocy grubego druta podgiąć, znowu zakopać w oborniku i za którymś razem wyglądały już jak płozy. Trzeba je było połączyć drążkami, a na wierzchu zbudować "podłogę i otoczyć łatami z obu stron.
Jednego dęba tata oddał do kościoła na podłogę, gdyż gdzieś do końca lat pięćdziesiątych była w nim tylko posadzka i zimą wiernym diokuczał ziąb. A gałęzie i konary po wyschnięciu poszły na opał.

A jakieś dwa kilometry od  wsi rozciągał się wielki las iglasty, stanowiący, jak się już jako licealista dowiedziałem, część Puszczy Bolesławiecko-Nyskiej. Bo jego drugiej stronie znadoiwała się wisś Grodziec ze znanym zamkiem sbudowanym na szczycie jednego z wygasłych wulkanów. Pod koniec  lata chodziliśmy tam z tatą na grzyby, a tata cierpliwie uczył nas odróżniać jadalne od niejadalnych. Czuł się w lesie jak u siebie w domu, bo przed wopjną był gajowym w Tarnopolszczyźnie. Ale przynosilismy też tzw. bielaki, grzyby forlanie niejadalne, ale mama odgotowywała je dwa - trzy razy i smażyła w śmietanie. Były lekko gorzkawe, ale przepadalismy z a nimi. Chodziliśmy tam też na orzechy laskowe , maliny, jeżyny oraz na czarne jagody. Te ostatnie nie rosły tu szczególnie bujnie. Mieszkańcy wsi zmawiali się na jeden wiekszy transport wozem w kilka osób i z wiadrami oraz takimi grabkami, które nazywali aparatami wybierali dalej, w pobliże stacjonujących w okolicach Bolesławca wojsk radzieckich. Wieczorem wracali z pełnymi wiadrami oraz ustalonym terminem nastepnej wyprawy. Kiedy jechalismy do lasu wozem, przywozilismy też gałęzie kwitnącej lipy. Zerwane i zasuszone kwiaty lipy jesienią i zimą parzone były i pite jako rozgrzewające herbatki. Często z łyżeczką miodu. A przed świętami Bożego Narodzenia tata zabierał mnie, a później także mego młodsego brata sańmi do lasu po choinkę, którą  u nas nazywano po prostu drzewkiem. Dopiero z czytanek szkolnych dowiedzielismy się, że nazywa się to choinką.
Tu i ówdzie na nasłonecznionych zboczach przy szosie zbioraliśmy poziomki. Byywało, że przynosiłem do domu cały półlitrowy blaszany garnuszek. A także bukiecik całych roślinek, które rodzice suszyli i zimą z nich była smakowita, rozgrzewająca herbata.
Na łąkach, także tuż koło naszego domu rosły szczaw i lebioda. Ze szczawiu oczywiście była pyszna, zabielana śmietaną zupa, w której pływały ćwiartki ugotowanych jajek. Lebiodę w postaci całych liści mama smażyła i było to coś podobnego w konsystencji i smaku jak szpinak. Bardzo to lubiliśmy.
Niepodobna pominąć samą trawę, stanowiącą paszę dla zwierząt i ptactwa domowego. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam starych ludzi wypasających w prośniętych trawą przydrożnych rowach kozy. Na przydomowych łakach pasły się krowy, konie oraz gęsi. Nieco dalej od domu do maja trawa rosła spokojnie, aż do momentu koszenia. Potem, gdy nieco podeschła, jedni zachowanymi po Niemcach grabili je grabiarkami, inni po prostu grabiami zbierali ją w kilka miejsc na łące i budowali kopy, gdzie trawa z każdym dniem stawała się  sianem. Po zwiezieniu go do domu łaka stawała się pastwiskiem dla krów, a w niektórych gospdarstwach trawa rosła nadal - na drugi pokos.
Łąki, poszycia lasów przydrożne rowy oprócz różnego rodzaju traw porastały też rośliny zielne. Niektórzy mieszkańcy wsi zbierali je na sprzedaż. w pobliskiej Złotoryi skupowano kwiat lipy (w późniejszych latach razem z bratem i kolegą z sąsiedztwa sami zrywaliśmy z przewiezionych przez tatę gałęzi i zarabialiśmy na drobne wydatki), rdest, rumianek, mniszek, krwawnik. Ale zwykle zbierało się tylko kwiat rumianku na napary, a w razie skaleczenia od wiosny do jesienie zrywało się rosnące niemal  wszędzie liście babki i przykładało się w celu zahamowania krwawienia.
Do kompletu roślin dziko rosnących we wsi mego dziecińctwa pewnie daleko, możer ktoś zechce coś dodać. Ale najważniejsze chyba wymieniłem.






2 komentarze:

  1. Cudowne masz wspomnienia :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzeba spisywać, póki pamięć i zdrowie jako tako służy. A świadków tych lat i miejsc ubywa

    OdpowiedzUsuń