Powieść znanego pisarza i scenarzysty (seriale sensacyjne "Szadź", "Rysa", "Erynie" i in.) Igora Brejdyganta Uwolniona (Znak, 2024) trudno jednoznacznie zakwalifikować jako kryminał lub jako thriller, do tego polityczny. Łączy bowiem cechy obu tych gatunków.
Oto kobieta po trzydziestce dowiaduje się o śmierci swego przyjaciela, lub raczej kogoś więcej, bo ma klucze do jego mieszkania. Ale też zaprzyjaźnionego z jej matką, dziennikarką w czołowym dzienniku, chorującą na raka. Wiele przemawia za tym, że śmierć była efektem samobójstwa. Kobiecie wydaje się jednak podejrzane, że mniej więcej jej rówieśnik, reporter, nie skarżący się na zdrowie i jakieś problemy życiowe popełnia samobójstwo. I zaniedbując swą pracę zawodową w firmie reklamowej, a potem ją wręcz porzucając, decyduje się podjąć śledztwo.
Wie, że zmarły(?) pracował nad losami reportera, który wspólnie z umierającą matką kobiety w 1989 r. wysłany na obserwację wydarzeń w Rumunii i tam ostatni raz był widziany prowadzony przez milicjantów, najpewniej do aresztu, po czym ślad po nim zaginął.
Szybko zostaje porwana przez agentów ABW, ale dość szybko wypuszczona. Każe jej to przypuszczać, że to jednak było zabójstwo, za którym stoją służby, być może zinfiltrowane przez służby rosyjskie. Zdaniem jej matki w odsunięciem Ceausescu i objęcie rządów przez niedawnego jego współpracownika, już byłego komunisty najpewniej stały służby wtedy jeszcze sowieckie. I to za ich sprawą zniknął polski reporter.
W śledztwie pomocni są znajomi, służący wiedzą, ale okazuje się, że nie każdy z nich ma czyste intencje, oraz oficer policji, który ryzykując utratę pracy, ale też użycie wobec niego przemocy. I kiedy już oboje, po rozmaitych dramatycznych przejściach, znaleźli się w matni bez wyjścia, następuje zaskakujące rozwiązanie, a przy okazji staje się jasne, że w dwudziestych latach XXI wieku nie tylko "Rosja (wciąż) tu jest".
czwartek, 22 maja 2025
Polski thriller polityczny
niedziela, 11 maja 2025
Kryminał filmowy
Juliusz Machulski znany jest jako reżyser, twórca m.in. Seksmisji, dwóch części Vabank i wielu innych. Jest bowiem dość płodnym twórcą, a w porywach też aktorem i scenarzystą. Zresztą wszystkie niemal filmy, które wyreżyserował oparł o własne scenariusze.
Czytałem parę lat temu jego wspomnienia, a niedawno opowieść o rodzinie Machulskich, głównie zresztą o wspólnym dziele Haliny o Jana Machulskich, jakim było studio aktorskie, z którego wyrósł też Teatr Ochota.
Otóż Juliusz Machulski już jako bardzo młody człowiek pisywał sztuki dla teatru telewizyjnego "Kobra". Podpisywał je nazwiskiem jakiegoś Anglika lub Amerykanina, bo wiadomo, że polskie kryminały w dobie PRL były dość schematyczne i przedstawiały dzielnych oficerów Milicji Obywatelskiej w akcji, najczęściej na tropie przemytników "cennych dewiz" lub tzw. badylarzy. Zresztą filmy z serii Ewa wzywa 07 (też obracają się w tym kręgu, ale jednak nie były szablonowe, a główny bohater też wyłamywał się z utartego szablonu.
A ostatnimi laty Juliusz Machulski okazał się też autorem zręcznie napisanych powieści kryminalnych.
Ta, która trafiła w moje ręce, zatytułowana dość zagadkowo Nikczemny narrator (Znak, 2024) jest pod kilko względami wyjątkowa. Bohater nie ma żadnych związków z policją, nie jest detektywem czy profilerem.
Jest scenarzystą filmowym na wakacjach, które spędza w kraju, w Warszawie, po jednym semestrze wykładów o scenopisarstwie na jakiej uczelni w Nowym Jorku. Ściągnął go do stolicy kolega, reżyser filmowy, zaniepokojony tym, że w ciągu miesiąca zginęło kilka osób, z którymi stworzył swój ostatni film, dość zresztą marny i marnie zagrany.
Ginęły w sposób banalny: a to w wypadku samochodowym, a to utonęły.
Scenarzysta nie ma ochoty do prowadzenia śledztwa, nie wierzy bowiem, że te śmierci mają ze sobą i z filmem jakikolwiek związek. Z tego względu moja żona gdzieś na setnej stronie tej grubej księgi zrezygnowała z dalszej lektury. Jednak zapewnienie mu luksusowego mieszkania i obietnica zrealizowania jego scenariusza oraz więzy przyjaźni wzięły górę.
Ja jednak doczytałem do końca, kiedy okazuje się, że obawy reżysera, że i on może przedwcześnie pożegnać się z tym światem miały jednak pewne podstawy.
Ale czytałem także, a może głównie dlatego, że autor, filmowiec odsłonił w powieści realia świata filmu pierwszego dziesięciolecia III Rzeczypospolitej: warsztat reżyserki i scenopisarski (książkę kończy scenariusz filmu narratora napisany podczas pobytu w w Warszawie na zamówienie zespołu filmowego kierowanego przez Jerzego Kawalerowicza), relacje między ludźmi, formalne i nieformalne kulisy podejmowana decyzji i doborze współpracowników reżysera, świat krajowych festiwali filmowych, łódzkiej "Filmówki" itd.
Autor podaje autentyczne nazwiska twórców filmowych, ale już nieżyjących, jak właśnie Kawalerowicz. Stara się zaś, aby dość wyraziście rysując postaci występujące w powieści nie stworzyć jakichkolwiek podstaw do wiązania ich z postaciami autentycznymi. Co prawda można np. sprawdzić, kto był w czasie akcji powieści dziekanem i prodziekanem wydziału reżyserii łódzkiej "Filmówki", przedstawianych jako twórców średnio utalentowanych. Bo ci najlepsi co najwyżej zgodzą się wygłosić jakiś pojedynczy wykład gwiazdorski.
Tak jak reżyser tworzący filmy podszyte humorem i satyrą, tak Machulski jawi się jako pisarz, dodając powieści nieco zjadliwego humoru.
Mnie się to podoba
czwartek, 1 maja 2025
Ziemie uzyskane i wyzyskane
Zapowiedziałem relację z mojej lektury książki pod wiele mówiącym, ale nie całkiem zgrabnym Niedopolska Sławomira Sochaja (Filtry, 2024). Jako urodzonego w trzy lata po wojnie dziecka rodziców ni to osiedlonych (jak tata), ni przesiedlonych z Kresów Wschodnich (mama), mającego własne obserwacje, wciągnęła mnie ta książka. Wprawdzie autor ujmuje temat z perspektywy dużych i średnich miast, ale w wielu przypadkach moje obserwacje są z tymi książkowymi zbieżne. Zwłaszcza, że w końcu jako osiemnastolatek trafiłem do wielkiego, akademickiego miasta, które po wojnie przypadło Polsce.
Trzeba bowiem zacząć mówić - i pisać - otwarcie, że teza o Ziemiach Odzyskanych po wiekach panowania tu Czech, Austro-Węgier, Prus jest mocno naciągana. Nowe granice zachodnie oraz północno-wschodnie Polski nakreślił kredką Stalin, odbierając je Niemcom, a na południowo-wschodnich odbierając Polsce. Zresztą kilka lat potem jeszcze wschodnią kreskę poprawił, zabierając Polsce część obszaru dobrze zagospodarowanego, oddając w zamian część słabo zagospodarowanych i zaludnionych Bieszczadów.
Chciałbym wyeksponować najważniejszą moim zdaniem tezę zawartą w książce, za której słusznością przemawiają aż nadto widoczne fakty. Otóż autor pisze, że ziemie, które po wojnie przypadły Polsce to był efekt kolonizacji (wysiedlenie dotychczasowych mieszkańców i zasiedlenie obszaru innymi to przecież kwintesencja kolonizacji), ale zarazem same stały się przedmiotem kolonizacji. Zarówno przez Związek Sowiecki, jak i i Polaków, a nawet wprost przez rząd.
Powszechnie wiadomo, że przez pewien czas szarogęsili się tu oficerowie i żołdacy sowieccy, podczas gdy formalnie wyznaczeni burmistrzowie czy prezydenci miast byli nierzadko figurantami. Sowieci wywieźli z Ziem Zachodnich całe zakłady produkcyjne, środki transportu, a ci bardziej wykształceni przywłaszczali sobie poniemieckie meble, sprzęty i dzieła sztuki z prywatnych mieszkań. Ziemie te były miejscem masowego szabrownictwa ze strony co bardziej przedsiębiorczych Polaków przybywających tu z ziem etnicznie polskich, nawet z Warszawy. A wreszcie kolonizacji dokonywały władze ludowe. Do dziś zwłaszcza w muzeach stołecznych i poznańskich znajdują się dzieła sztuki z muzeów poniemieckich, kościołów i pałaców. Autor przytacza skandaliczny przykład ograbienia klasztorów i klasztorów w Lubiążu i Krzeszowie z dzieł siedemnastowiecznego śląskiego malarza Michaela Willmanna, które można oglądać w Warszawie, ale nie można się dowiedzieć , kto był ich twórcą i skąd zostały zwiezione do stolicy. Co prawda powoli, bardzo powoli część - co tu ukrywać - zagrabionych dzieł wraca na swoje miejsce.
Jawnym przykładem kolonizacji ziem uzyskanych było zwożenie do Warszawy materiały budowlane, bo "cały kraj odbudowywał swoją stolicę". We Wrocławiu rozbierano nawet kamienice nadające się do remontu.
Autor dowodzi tu na podstawie licznych przykładów dyskryminację ziem uzyskanych w dziele odbudowy kraju. Najbardziej rzucało się to w oczy w miastach i wsiach, między którymi przebiegała granica między Polską w granicach sprzed 1939 r. i powojennymi.
W ciągu okresu PRL Ziemie Zachodnie były traktowane po macoszemu jako miejsca warte uwagi choćby dla turystów. Na tle Warszawy, Krakowa czy Poznania, Wrocław i w ogóle Dolny Śląsk, Szczecin czy Gorzów nie bardzo miały się czym pokazać.
Kto zechce, o tych różnych przemilczeniach, niedopowiedzeniach (także np. w literaturze, kinematografii) i niedopasowaniach sobie przeczyta. Bo to jest naprawdę wciągająca lektura.
Chcę jeszcze wspomnieć, że autor przytacza tu socjologiczną tezę o przesiedleniach, która potwierdza się w przypadku ziem uzyskanych. Otóż osiedleni tu ludzie przez pewien czas czuli się niepewnie, nie czuli się u siebie, nie mieli pewności, że to na stałe, poznawali miejsce tylko na tyle, na ile jest ono potrzebne do codziennej egzystencji. Nie dbali o pozostawione tu sprzęty uznawane za zbytkowne, np. szkło lub porcelanę. A maszynom rolniczym pozwalali żyć, dokąd były sprawne. Po czym lądowały one za stodołą. Po kilkunastu latach zaczęli się zagospodarowywać, remontując mieszkania i domy lub wręcz zaczęli się budować, nabywać dobra trwałe, kilku moich starszych kolegów zaczęło imponować pannom nowymi motocyklami SHL lub nawet czeskimi jawami. Dopiero po kilkudziesięciu latach zaczęła ich interesować historia miejsca, przedwojenne nazwy ulic, ludzie, którzy wcześniej tu żyli i wręcz gromadzą po nich pamiątki, sprzęty domowe. Wiele zdziałały tu powieści kryminalne o komisarzu Eberhardzie Mocku, który działał w Breslau. Dziś jest tu nawet restauracja, która podaje ulubione dania komisarza. Są też powieści kryminalne, których akcja toczy się w przedwojennym Kłodzku. Ukazały się liczne książki, nie tylko naukowe, ale np. wspomnienia mieszkańców, ukazało się już pieć tomów o niemieckich kamienicach i ich mieszkańcach oraz obecnych lokatorach, wracają oryginalne, choć spolszczone nazwy obiektów (np. Hala Stulecia, Bastion Sakwowy), przywracanie oryginalnych barw elewacji znaczących obiektów, a w Szczecinie już pojawiła się ulica któregoś z zasłużonych niemieckich szczecinian.
W przypadku relacji polsko-niemieckich znaczenie miał traktat o nienaruszalności granicy , po którym - choć nie wiadomo, czy istnieje tu prosta relacja - liczne wycieczki Niemców do miast dawniej niemieckich oraz indywidualne przyjazdy Niemców do swoich dawnych miejsc, domów i mieszkań. W mojej wsi większość rodzin osiedleńczych miała "swoich" Niemców, którzy tu przyjechali i gdy trafili na kogoś mówiącego po niemiecku, nawiązywali dłuższe znajomości i nie zapomnieli o polskich znajomych w stanie wojennym, śląc paczki żywnościowe. Sam mogłem skorzystać z gościny u Niemców urodzonych w mojej rodzinnej wsi.
czwartek, 24 kwietnia 2025
Po wojnie na tzw. ziemiach odzyskanych - wieś
Po lekturze wielowątkowej opowieści o tzw. ziemiach odzyskanych zaraz po wojnie i dziś Niedopolska, Sławomira Sochaja (Filtry, 2024), o której wnet napiszę więcej, uzmysłowiłem sobie, że autor postrzega stan rzeczy w miastach, głównie zresztą dużych.
Pisze m.in. o języku Polaków osiadłych na Dolnym Śląsku i dalej aż do Bałtyku na wschód od Odry. Wymieszały się tu języki Polaków wysiedlonych z Krasów Wschodnich i Łemków z południowo-wschodniej Polski oraz dotychczasowych ziem polskich, którzy postanowili osiedlić się na obszarach pozostawionych przez Niemców. Sprawiło to, że w miastach paradoksalnie ta mieszanka języków, gwar i narzeczy musiała sprawić, że tu najszybciej zapanował polski język literacki, jaki możliwy do wzajemnego zrozumienia.
Oparł on swój nie to reportaż, ni esej na dość rozległej literaturze. Więc i przyjął szeroką perspektywę.
Odpowiadając na apel jednej z czytelniczek mego bloga uznałem, że z mojej osobistej perspektywy mógłbym zobrazować sposób porozumiewania się osiadłych w mojej okolicy, w dwóch sąsiednich wsiach w powiecie złotoryjskim, dawnych Kresowian - jednych z okolicy Lwowa i Tarnopolska, i drugich z okolic Buczacza. Tzw. centralaków, Polaków pochodzących z ziem rdzennie polskich było tu mało i zajęli gospodarstwa na peryferiach wsi. Zresztą mężczyźni szybko znaleźli zatrudnienie w niedalekiej kopali rudy miedzi "Konrad" (mówiło się, że pracują na Kondracie) lub zatrudnili się w miejscowych PGR-ach i zajęli mieszkania w budynkach przed wojną najpewniej zajmowanych przez pracowników najemnych u posiadaczy tych majątków. Zresztą, na PGR-y mawiano właśnie "majątki". Pewnie przez analogię do majątków należących do większych gospodarstw bogatych właścicieli. Osadnicy, bo tak pewnie należałoby o nich mówić, pochodzili ze wsi o ludności mieszanej - polskiej i ukraińskiej. Jeśli chodzi o moich rodziców, matka mieszkała w dużej wsi o wyraźnej przewadze ludności polskiej, zaś ojciec chyba panowała równowaga. Dość, że tata starał się mówić po polsku, ale do rodziny pozostałej "za Bugiem" pisał po ukraińsku.
W ogóle mówiło się mieszaniną polskiego o brzmieniu kresowym, z wtrącaniami ukraińskimi lub rosyjskimi. Mężczyźni klęli zdecydowanie po ukraińsku i rosyjsku. W przypadku osadników wojskowych, jak mój tata, mógł to być efekt służby w I Armii Wojska Polskiego, w której oficerami w większości byli Rosjanie. Tata znał ukraińskie pieśni. Kiedy np. pod koniec biesiad tata intonował "Razprahajty chłopci koni" (wyprzęgajcie chłopcy konie) mama kazała nam i tacie ubierać się i wracać do domu, bo to znaczyło, że tata ma już w czubie i jeszcze jeden kieliszek i będzie gorzej. Na szczęście tata słuchał się mamy. A kiedy zdarzyło mi się powiedzieć coś, co tata uznał za głupie, kwitoował to słowami "A tebe durnyj pip chrystył" (ciebie chrzcił głupi pop).
Tu i ówdzie, pojawiały się motywy z języka jidysz. Np. mama w złości nazywała mnie Hamanem, a osoby uznawane za dziwaków nazywano "myszugene" lub "meszuge".
Polszczyzna, zwłaszcza mojej mamy przypominała lwowski bałak, który poznałem później w mowie moich późniejszych profesorów oraz lwowskich piosenek i skeczy. Poza tym w przymiotnikach i przysłówkach do rzeczy rodzaju męskiego pojawiała się spółgłoska "-j" , np. dużyj, małyj, a zamiast samogłosek "o" lub "e" słyszało się ""u" lub "i"lub "y", np. "wysołyj", a o najbliższym miejscie Złotoryja mawiano "Złutoria", a jak ktoś uczył się w Chojnowie, mówiło się "uczy si w Chujnowi".
W charakterystyczny sposób zdrabniano imiona. Parę przykładów naszych sąsiadów:
Tońko (Antoni),
Władżko (Władysław),
Jańcio, Janio, Jaśko (Jan),
Wacko (Wacław),
Wicko (Wincenty),
Jóźko (Józef)
Kaziuńka (Kazimiera)
Poluńka (Apolonia),
Michaśka (Michalina).
Nazwiska żeńskie zaś miały postać np.:
Mierzwiaczka (Mierzwiakowa),
Białaska (Białasowa),
Frydryczka (Frydrychowa),
Kowczycha (Kowczowa)
Szozdycha (Szozdowa, choć najpoprawniej byłoby Szoździna)
Tylko kierowniczka szkoły, nie była żadną Misztalką, tylko panią Misztalową. Ale już jej szwagierka w sąsiedniej wsi była Misztalką.
Zanim nauczyłem się czytać, sam tak mówiłem. Czytanie gazet, książeczki do nabożeństwa (to był mój pierwszy elementarz) sprawiło, że zacząłem mówić jak należało. Któryś z sąsiadów, który przyniósł buty do reperacji (tata na wojnie nauczył się szewstwa i naprawiał buty, najczęściej za pół litra) po jakiejś mojej odzywce stwierdził z podziwem "Mówi jakby z książki czytał". Potem usłyszałem to zdanie w filmie "Nie ma mocnych". I kiedy do sąsiadki pani Mierzwiakowej zwróciłem się już poprawnie, zareagowała "Jaka ja Mierzwiakowa, ta ja Mierzwiaczka!"
Kiedy poszedłem do szkoły już mówiłem mniej więcej poprawnie, choć niektóre błędy, np. "wyłańczać", "półtora" w związku z wszystkimi rodzajami rzeczowników) popełniane przez nauczycieli, wyeliminowałem dopiero jako dorosły.
Ale większość moich rówieśników nie tylko zaciągała, ale mówiła gwarą kresową. Nauczyciele wkładali wiele wysiłku żeby zdrożyć ich do mniej więcej poprawnej polszczyzny i w ogóle kultury języka.
Do dziś pamiętam, jak mój starszy kolega, syn sołtysa, przyszedł do naszej klasy, wtedy pierwszej, i wyrecytował "Proszy pani, nasza pani, prosi pani, żeby pani naszyj pani pożyczyła kredy".
Na zdjęciu ja z mamą i kurami ok. 1952 lub 1953 rok
niedziela, 13 kwietnia 2025
W getcie fajnie jest
Trafiła w moje ręce niepozorna rozmiarami książka czeskiego, nieżyjącego już autora Jirego Roberta Picka (1924-1983) zatytułowana Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami : humorystyczna - jeśli to możliwe - opowieść z getta w przekładzie polskiej bohemistki Zofii Tarajło-Lipowskiej.
Jest to raczej pogodna niż humorystyczna historia czternastoletniego chłopca Toniego, przebywającego na oddziale dla gruźlików szpitala w getcie w Terezinie. W tym getcie spędził nastoletni wtedy autor tej opowieści.
W swojej sali ma tylko starszych mężczyzn, z którymi z pewnym trudem znajduje wspólny język i znosi ich dziwactwa. Ale na poddaszu budynku ma kilku rówieśników i kiedy tylko może, gdy na oddziale dyżuruje bardziej tolerancyjna pielęgniarka, spędza czas z nimi.
Toni chce urozmaicić sobie jakoś pobyt i dzieli się z kolegami pomysłem stworzenia Towarzystwa Miłośników Zwierząt, choć zdaje sobie sprawę, że w getcie są tylko insekty, myszy i szczury. Wyprawa na gołębie nie powiodła się. Ale powstał pomysł, żeby ukraść psa oficerowi SS. Ale nie ma psa, jest za to dawno nie widziane mięso. Nietrudno się domyślić jego pochodzenia, ale Toniemu smakuje. W końcu udało mu się złowić mysz, którą nazwał Helgą i znaleźć pudełko, w którym ją przechowuje i dokarmia odejmując sobie od ust skąpych posiłków.
A w tle opowieści dochodzą informacje, o kolejnych wywózkach mieszkańców getta, także rodziców Toniego, co chłopiec zdaje się traktować jako konieczność w warunkach, w jakich znaleźli się Żydzi. W końcu znikają pacjenci oddziału a także starsi koledzy Toniego. Toni rozumie, że i na niego przyjdzie kolej.
Powieść swoim klimatem przypomina znany film "Zycie jest piękne" Roberta Benigniego, a stylem humoru powieści klasyków dwudziestowiecznej czeskiej literatury, który tłumaczka znakomicie uchwyciła.
Powieść wydana została nakładem oficyny mało znanej na rynku i nie doczekała się rozgłosu, na jaki zasługuje. A to jest powieść wybitna.
Informacje o niej znaleźć można tylko na portalu Lubimyczytać.
niedziela, 9 marca 2025
Praga i... Lwów
Jeszcze w grudniu kupiłem powieść nieżyjącego już od 40 lat czeskiego pisarza Oty Filipa, jak wielu innych zmuszonego przez władze komunistyczne do emigracji. I jak wielu innych osiadłego w Niemczech.
Jego powieść Cafe Slavia, opublikowana w 1974 r. nie miała szans ukazania w Czechosłowacji. Zaczyna się niewinnie. Oto narrator przechodząc codziennie przez Most Karola, nadkładając drogi, bo lubi ten most, zaczepiony jest przez starszego mężczyznę. Traktuje go opryskliwie, ale w końcu nawiązują rozmowę. Ów nieznajomy twierdzi, że obserwuje narratora od dwudziestu lat i okazuje się, że zna adres jego zamieszkania. I że właśnie w nim w 1912 r. miał okazję widzieć i słuchać przemawiającego... Lenina. I od tego czasu on już, zdeklasowany austriacki hrabia Nikolaus Belecredos przejmuje narrację opowiadając w ciągu kolejnych, trwających pięć lat historię swego życia, ujmując ją w sumie w 82 opowieści.
Jako dziecko zadziwił się znajdującym się tuż przy moście przed pierwszym gmachem uniwersytetu, pomnikiem cesarza Karola. Otóż zdało mu się, że z cesarskiej szaty sterczy wycelowany na południe odlany z żelaza penis. Ale patrząc nań z innej perspektywy widać, że cesarz trzyma zwinięty w rulon akt ustanowienia uniwersytetu.
Pierwszą boną młodego arystokraty była fałszywa, jak się później okaże księżna Myszkina. Czytając mu baśń i kiedy doszła do zdania, że krasnoludki roześmiały się na cały głos ha, ha, ha, według niej brzmiało to ga, ga ga. I w ogóle bardzo do tej głoski wymawianej jako "g" przywiązywała wagę.
Potem już takich zabawnych historii nie ma. Hrabia wiodący żywot birbanta miewał rozmaite romanse, a czasem tylko przypadkowy seks, został ojcem kilkorga dzieci, nie poczuwając się do ojcowskich zobowiązań. Pomieszkiwał w kilku swoich pałacach w Pradze i na prowincji. Często bywał w mieszkaniu, gdzie gromadzili się czescy i austriaccy lewicowcy i anarchiści i tam widział przemawiającego Lenina. Miejscem niemal codziennych bywań była też tytułowa Cafe Slavia, gdzie w samo południe siadywał przy tym samym stoliku i obsługiwany był przez tego samego kelnera, który stał się powiernikiem jego radości i trosk.
I ta kawiarnia i kelner Anton przez dziesiątki lat była stałym punktem, stanowiącym punktem , w którego tle toczyła się historia: I wojna, ustanowienie państwa Czechosłowacji, druga wojna, a po niej komunistyczne rządy. Nowe państwo potrzebowało gmachów na potrzeby publiczne. Hrabia Belecros oddał na potrzeby ambasady Chun swój pałac, sobie zatrzymując kilka pokojów, które stały się jego mieszkanie i przyczyną późniejszych kłopotów. Bo kiedy nastały rządy komunistów został oskarżony o koneksje z agentami chińskimi i spędził pięć lat w więzieniu. A kelner Anton okazał się agentem.
Pominę opisane szczegóły państwa komunistycznego, budowy i rozbiórki kolosalnego pomnika Stalina, zapędzania inteligencji do niebezpiecznych prac fizycznych.
W oczach bohatera powieści nie rządy CK Austrii, nie wojny, ale rządy komunistów były najgorszym okresem w historii Czech i ich mieszkańców
Nie dziw więc, że autor nie miał szans na publikację swej powieści i w ogóle uprawiania twórczości literackiej w ojczyźnie
***
Druga książka z ostatniego czasu to biografia wielkiego polskiego, choć urodzonego jako Austriaka, naukowca Rudolfa Weigla, który w dość specyficznych sposób uratował tysiące Polaków zamieszkujących Lwów przed śmiercią bądź wywózką na roboty w Niemczech.
Dla niego też, podobnie jak dla Hirszfelda I wojna światowa stała się polem doświadczalnym do badań. Przejęła go częsta w okopach, w brudach i wyczerpaniu zachorowalność na tyfus, który dziesiątkował żołnierzy. Po zakończeniu wojny, gdy Polska odzyskała państwowość Weigl przyjął polskie obywatelstwo i zatrudnił się na wydziale biologii (bo był mikrobiologiem) Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w rezultacie badań odkrył etologię choroby i udało mu się uzyskać szczepionkę, która pochodziła z odpowiednio zarażonych wszy, które w większej liczbie piły ludzką krew. Jej produkcja na szerszą skalę wymagała jednak zorganizowanej na szeroką skalę akcji karmienia tych wszy.
W tym celu trzeba było stworzyć instytut, który oprócz badaczy zatrudniałby ludzi, gotowych do karmienia wszy, po uprzednim ich zarażeniu, a następnie wypreparowaniu z nich jelit wypełnionych ludzką krwią.
Skonstruował więc drewniane pudełeczka z jednej strony z zamocowanych tkaniną, w których mieściło się do 500 wszy (które osiągały do pół centymetra!), które przez tę tkaninę przez pół godziny do 45 minut karmiły się krwią z ludzkich ud łydek lub przedramion, do których były przymocowywane w liczbie od jednego do kilku takich pudełek. Wszy zaś były hodowane na miejscu i skupowane.
Do produkcji szczepionki zatrudniano trzy grupy pracowników: karmicieli (którzy co kilka dni przychodzili i siedzieli z tymi zainstalowanymi na kończynach pudełkami), strzykaczy, którzy zarażali każdą z wszy i preparatorów, którzy z nakarmionych wszy wyjmowali jelita i po odwirowaniu krwi napełniali nimi ampułki ze szczepionką. Bywało nierzadko, że ci pracownicy sami zarażali się tyfusem i musieli to odchorować. W warunkach pokojowych szczepionka była potrzebna zwłaszcza w środowiskach wiejskich, ale też i była eksportowana.
Druga wojna oznaczała najpierw zajęcie Lwowa, a więc i uniwersytetu przez Sowietów, a potem na kilka lat przez Niemców. Produkcja szczepionki była potrzebna i jednym i drugim, ale także ludności polskiej. Niemcy zaproponowali Weiglowi przyjęcie obywatelstwa Niemiec, do czego zachęcali go obietnicą stworzenia dobrze wyposażonego zakładu w Berlinie i wsparcie starań o uzyskanie nagrody Nobla, do której wcześniej był kilka krotnie zgłaszany., Jednak odmówił. Pozwolono mu jednak nadal produkować szczepionkę, a zatrudnieni przy niej ludzie zyskali swego rodzaju immunitet chroniący przed łapankami i wywózką do Niemiec. Weigl przyjął wtedy misję ratowania polskiej inteligencji. Zatrudniał przede wszystkim naukowców, artystów i specjalistów z różnych dziedzin. Karmicielami byli m.in. Andrzej Szczepkowski, pisarz Mirosław Żuławski (na podstawie jego wspomnień, syn Andrzej Żuławski nakręcił film "Trzecia część nocy"), matematycy Bronisław Knaster i Stanisław Orlicz czy rektor UJK Stanisław Kulczyński (póżniejszy rektor Uniwersytetu Wrocławskiego) oraz wielu młodszych naukowców, którzy po wojnie stali się profesorami uczelni w PRL. W sumie ocalił tym sposobem kilka tysięcy Polaków, także pochodzenia żydowskiego.
Po wojnie uczony trafił na Uniwersytet Jagielloński, ale stworzono mu taką atmosferę (m.in. oskarżono o sprzyjanie Niemcom), że nie odczuwał już tej radości tworzenia i wagi tego, co zdziałał i co nadal, ale na mniejszą skalę, robił. Zmarł w 1957 r., kiedy chyba rok wcześniej opracowano już syntetyczną szczepionkę na tyfus, dzięki czemu choroba została definitywnie pokonana.
Autor książki zwraca uwagę, że w Polsce powojennej nie został należycie uznany. Nie ma u nas pomnika, a jedynie tablicę pamiątkową, którą dziś przechodząc obok Instytutu Immunologii i Badań Doświadczalnych przy ul. Rudolfa Weigła, naprzeciw Kliniki Wojskowej jego imienia, sfotografowałem
poniedziałek, 13 stycznia 2025
Moje lektury 2024 roku
Nie było mnie tu pół roku. Wakacje nie mają dla mnie znaczenia, gdyż od kilku lat mam je nieustannie.
Na początku lipca dość szybko przeczytałem powieść M.S. Margot (tak się podpisuje belgijska pisarka Margot Vanderstraeten Mazel tow, wydawaną w 2018 e. przez Wydawnictwo Czarne. Mazel tow znaczy po prostu dobre życzenie, jak np. na szczęście, często używane jako toast, tak jak u nas Na zdrowie!
Nie wiedziałem bowiem, jak się zabrać do napisania wrażeń z lektury. A to sympatyczna historia studentki, która zgodziła się być kimś w rodzaju pomocy do wychowania dzieci w rodzinie ortodoksyjnych antwerpskich Żydów. Nie guwernantki, gdyż dzieci w różnym wieku - od uczennicy starszej klasy podstawówki po studenta. Powoli okazuje się, że dzięki odpowiedniemu podejściu, cierpliwości poznaje podopiecznych niejednokrotnie lepiej, niż wynikałoby to z opisu rodziców na rozmowach wstępnych.
Ale ta powieść, sprawiająca wrażenie, że oparta w jakimś stopniu na osobistych doświadczeniach autorki, to historia wzajemnego przenikania się kultur. Narratorka już dzięki wspólnemu zamieszkaniu z irańskim studentem stała się otwarta na inne kultury, krok po kroku wnika w codzienność (i święta) Żydów i jednocześnie wzbudza rosnące do niej zaufanie i nawet z latami powoduje, najpierw wśród młodych, a potem i dorosłych rezygnację z żelaznych zdawałoby się zasad. Tym bardziej, że młodzi jedno po drugim opuszczają Antwerpię i w ogóle Europę, a rodzice ich odwiedzają.
A potem przeczytałem jeszcze:
Dwunaste nie myśl że... Filipa Springera
Dystopia Vincenta V. Severskiego
Nie Anioł Mieczysława Gorzki
Sedno sprawy Grahama Greene'a
Bila Voda, cz. 1 Kateriny Tućkovej (druga część wyjdzie w marcu)
Boże Narodzenie w Pradze Jarosława Rudiśa
Kairos Macieja Siembiedy
Biała elegia Han Kang
A drugie tyle, albo jeszcze więcej... mam w czytaniu. I do jakiejś części nie wiem, kiedy wrócę. Tym bardziej, że pod choinką czekało na mnie pięć zapowiadających się intrygująco książek. Na pewno dokończę Nie mów żegnaj Han Kang. Już jestem dalej niż w połowie