Jedną z książek stanowiących Mariuszowi Szczygłowi asumpt do wynurzeń na temat szwejkowania i w ogóle bycia Czechami jest powieść Josefa Skvoreckiego "Batalion czołgów". Właśnie ją kończę i polecam jako lekturę tym, którzy lubią dobrą zabawę literacką.
Miejscem akcji jest niewielka miejscowość, gdzie stacjonował na początku lat pięćdziesiątych 7. Batalion Czołgów Armii Czechosłowackiej. Opowiedziane historie o tym, jak przygotowywano żołnierzy do egzaminu na Odznakę Juliusza Fucika lub finalizowano konkurs na wiersz o tematyce wojskowej odmalowują całe zakłamanie wszelkich "walk o..." toczonych w czasach stalinowskich. Tyle, że wiekszość autorów opisuje to z powagą, zaś Skvorecky czyni to z niesłychanym wręcz humorem. Do uśmiechu nie usposabiają jednak same opisane historie (te bywają rozmaite, czasem dramatyczne), lecz sposób ich opisania. Np. o pewnej sztuce w teatrze praskim, w którym wedle autora negatywna bohaterka aktorka, ubrana jest w jasny kostium i chodzi na szpilkach, podczas gdy postać pozytywna, lekarka, nosi kitel, buty na plaskim obcasie, we włosy ma wpiętą wsuwkę i inne postępowe ozdóbki.
W jury wspomnianego konkursu na wiersz zasiadał jakiś autorytet pisarski, który znalazł sobie sposób na wygodne życie w nowym ustroju, pisząc "postępowe" wiersze i opowiadania oraz godząc się na udział w różnych imprezach literackich propagujących "nową, lepszą kulturę". Na koniec konkursu zabrał głos, pochwalił zgłoszone wiersze (straszna grafomania!), ale też wskazał niedostatki. I przyczepił się do Bogu ducha winnego kaprala, którego wiersz był na tle innych dość udatny. Ale ta lekka w gruncie rzeczy przygana dała sygnał dla oficerów politycznych, żeby krytykę "pogłębić", czyli pójść w niej na całego. W efekcie biedny żołnierz, mający w perspektywie nieodległy powrót do cywila, do pracy w piekarni i ożenek, wracając na swoją kwaterę już obmyślał treść podania o skierowanie go do kopalni, gdzie kierowano tych, których należało poddać tzw. reedukacji.
Ale warto przeczytać jak ta historia została opowiedziana! Nie znam oryginału, ale przekład Andrzeja Jagodzińskiego oddaje "czeskość" tej powieści.
Książka długo nie mogła być opublikowana, a gdy w końcu trafiła do drukarni i została wydrukowana, jej nakład został zniszczony, bo po "praskiej wiosnie" 1968 r. przyszło lato i interwencja wojsk sprzymierzonych, a książka uznana za "niesłuszną". Ale wydrukowano ją w Paryżu we francuskim przekładzie. W języku czeskim ukazała się dopiero po 1989 roku.
PS.
Zmieniłem tytuł wpisu, gdyż już po zamknięciu książki (z żalem) uznałem, że realia powieści jednak bardziej przystają do CK Armii (o której więcej wiem) niż US Army.
Stefanie witaj, odnoszę wrażenie iż jestes pasjonatem tak literatury jak i historii Czech, często poruszasz te tematy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i milych wakacji
Wszystko przez mego przyrodniego wnuka (tzn. wnuka mego przyrodniego brata), absolwenta bohemistyki. Wybrał ten kierunek (obok prawa), żeby móc w oryginale czytać Hrabala. Polecił mi książkę Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj" i po lekturze tej książki "musiałem" pojechać do Pragi, "musiałem" też przeczytać inne dwie książki tego autora.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Czechom Husa, która stał się ich bohaterem narodowym jako buntownik przeciw kościołowi i jego zachłanności na dobra doczesne. Zazdroszczę też, że zrobili powstanie w Pradze dopiero wtedy, gdy miało ono szansę na sukces. Dlatego Praga jest dziś perełką dawnej architektury
witam
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że coraz bardziej skłaniam się do opcji konkretnego rozdzielenia Kościoła od państwa. Wiele rzeczy byłoby prostszymi do załatwienia, a religia...to indywidualna sprawa każdego z nas, w co kto wierzy. Choć jeszcze pozostaje tradycja i historia, silnie związująca kościół z państwem. Piszę to tutaj, bo te moje skłonności to głównie Pana zasługa, dałem się trochę przekonać po lekturze Pańskich tekstów i kilku dyskusjach.
A co do Powstania Warszawskiego to cóż, teraz jesteśmy wszyscy mądrzy, co się stało, to się stało, nie chodzi o świętowanie lecz o pamięć i oddanie hołdu poległym.
"choć mówią, że klęska, że czcić nie należy
lecz ja jestem dumny z powstańczych żołnierzy"
pozdrawiam
-emes-
Rozdział Kościoła i państwa mamy zapisany w konstytucji (art. 25 pt.3), gdzie mowa jest o autonomii oraz wzajemnej niezależności. Podobnie brzmi zapis w Konkordacie między RP a Watykanem (art. 1). Być może lepiej byłoby, gdyby zapis brzmiał bardziej konkretnie, czyli, że w porządku konstytucyjnym państwo i kościoły są wzajemnie rozdzielne, gdyż czuję, że "wzajemna niezależność" i "rozdzielność" nie znaczy to samo. Np. w relacjach małżeńskich wzajemna autonomia współmałżonków nie oznacza automatycznie rozdzielności. Tę trzeba sobie dodatkowo notarialnie lub sądownie zastrzec.
OdpowiedzUsuńAle nie jestem prawnikiem i nie chciałbym się tu niepotrzebnie wymądrzać.
Problem tkwi prawdopodobnie w czym innym. W tym, że nasze państwo w stosunku do Kościoła, konkretnie instytucjonalnego kościoła katolickiego, czyli episkopatu, zachowuje się jak żona zdominowana jej przez męża w patriarchalnej rodzinie. Mąż decyduje, czy żona może pójść do pracy, na niej spoczywa obowiązek utrzymania porządku w domu, opieka nad dziećmi, przygotowanie posiłków itd. Choć przecież formalnie mają równe prawa. Byłoby inaczej, gdyby na początek małżonkowie zawarli umowę, która przekładałaby równe prawa na realia.
Podobnie jest z relacjami między naszym państwem a Kościołem. Nie zostało ustalone, na czym ta wzajemna niezależność polega. W rezultacie rząd pracując nad budżetem ustala wydatki na oświatę, kulturę, administrację, służbę zdrowia, zasięgając tylko opinii zainteresowanych stron i specjalistów, ale z biskupami musi negocjować wysokość środków, które mają zastąpić Fundusz Kościelny. A na zasadach autonomii powinien poprzestać na zasięgnięciu opinii i sam podjąć decyzję. Państwo nie dotuje szkół i uczelni prywatnych lub utrzymywanych przez fundacje i stowarzyszenia, ale finansuje szkoły i uczelnie katolickie.
I na dobrą sprawę nie wiemy w szczegółach, na tym ta wzajemna niezależność miałaby polegać. Może podejmę ten temat w którymś kolejnym wpisie?
Jeśli chodzi o moje zdanie, to powstańcom warszawskim należy się taki sam szacunek jak wszystkim, którzy walczyli o wolność, a wszystkim ofiarom Powstania taka sama cześć, jak innym ofiarom ostatniej wojny. Przecież ci, których zakatowano na Pawiaku, rozstrzelano w Palmirach i innych miejscach kaźni w miejscowościach całej Polski, nie są ofiarami wojny gorszego sortu. I wśród jednych i drugich byli tacy, którzy angażowali się w walkę w ramach państwa podziemnego, spiskowali, robili akcje sabotażowe oraz ofiary tylko z tego tytułu, że byli Polakami, Żydami, Cyganami czy Ukraińcami.
Mam kłopoty z czcią dla tych, którzy podjęli decyzję o rozpoczęciu Powstania. A także do tych, którzy dali broń dzieciom i zaakceptowali ich jako uczestników powstania. W moim pojęciu to był akt nieodpowiedzialności, w wyniku którego śmierć poniosło ćwierć miliona obywateli Polski i zrównana została z ziemią Warszawa. Ilekroć jestem w pięknej Pradze, tyle razy złość na przywódców AK budzi się we mnie ze zwielokrotnioną siłą.