środa, 31 lipca 2013

Polityka historyczna. Komu potrzebna i do czego?

Z pojęciem "polityka historyczna" zetknąłem się pierwszy raz podczas rządów niesławnej pamięci koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Skojarzenie narzucało się w sposób oczywisty: państwo lub partie polityczne mają (lub może tylko powinny mieć?) swój sposób pisania historii. No i zwłaszcza  główny koalicjant realizował tę politykę.  Według wyobrażenia ideologów Prawa i Sprawiedliwości dzieje naszego narodu miały być dziejami chwały narodu i panujących, nawet klęski miały być przedstawiane jako zwycięstwa, jak nie w sensie batalistycznym, to przynajmniej moralnym. Nad wydarzeniami mniej chwalebnymi należało zaś spuścić kurtynę, tak, żeby nie przedostały się do świadomości zbiorowej. A w ostateczności zaprzeczać ich zaistnieniu, tym zaś , którzy śmieliby o nich przypominać,odmawiać prawa do uważania się za patriotów. Podobnie jak tym, którzy batalie przegrane nazywają przegranymi.



Kwintesencją tak rozumianej polityki historycznej zdaje się zalecenie wygłoszone na jakimś parteitagu przez Jarosława Kaczyńskiego, gdy jego partia szczęśliwie znalazła się już w opozycji. Powiedział (cytuję z pamięci) "Piszmy sami  historię naszego narodu, bo jak my jej nie napiszemy, zrobią to za nas inni". No i piszą. Ostatnim znaczącym wykwitem tej polityki jest grube tomiszcze "Lech Kaczyński ; biografia polityczna" spisana przez nadwornego historyka tej strony sceny politycznej Sławomira Cenckiewicza wespół z nieznanym mi z innych publikacji Adamem Chmieleckim. Innym wymiarem realizacji tak rozumianej polityki historycznej jest przejęta od nazistów i stalinowców maniera obciążania potomków winami przodków. Głównie dostaje się Polakom pochodzenia żydowskiego, ale też Kaszubom (dziadek w Wehrmachcie), Ślązakom (opcja niemiecka) lub nawet tak prostym osobom jak Danuta Wałęsowa. Bo jest żoną "Bolka" i śmiała "napisać" książkę, która stała się bestsellerem. I tu wychodzi jeszcze jeden wymiar polityki historycznej: widzenie historii najnowszej przez pryzmat akt IPN, traktowanych bezkrytycznie i nie konfrontowanych z innymi źródłami.
Dziś czasem spotyka się pretensje publicystów do obecnej ekipy rządzącej, że nie prowadzi swojej polityki historycznej. Bo rzekomo państwo niemieckie ma swoją politykę, której wyrazem jest np. serial "Nasze matki, nasi ojcowie". Mógłbym się z tym ostatecznie zgodzić, ale dla mnie wyrazem tej polityki jest przede wszystkim oswajanie narodu niemieckiego z winami III Rzeszy, którą ono masowo poparło. Widziałem 20 lat temu robiącą wrażenie wystawę o postawach Niemców wobec nazizmu. Widziałem tam m.in. reprodukcję donosów na policję, że ktoś w kamienicy na pewno jest Żydem. Przyznaję, że czasem bywałem bliski uznania tych zarzutów za słuszne. Ale oto dziś, w chwili postoju w przejażdżce rowerowej rozwinąłem "Gazetę Wyborczą" i przeczytałem sobie krótki felieton wybitnego eseisty Tomasza Łubieńskiego, autora wielokrotnie wznawianego eseju historycznego "Bić się czy nie bić". Wyraził się o polityce historycznej jako sprzecznej samej w sobie. Bo w istocie polityka historyczna to nic innego jak polityczny dyktat pod adresem historyków, którzy powinni tak prowadzić badania i tak pisać historię, jak ci sobie zamówią!
Tak przecież już historię pisano: robili to nadworni kronikarze opisujący bohaterskie czyny swoich władców, a w bliższych nam czasach robili to nadworni historycy III Rzeszy, władz komunistycznych (za Stalina na drukowanych reprodukcjach fotografii jednych członków władz (już usuniętych lub straconych) zastępowano innymi, których albo wydobyto z pamięci lub uznano, że słusznie będzie im jakieś zasługi przypisać. W Korei Północnej do dziś tak się politykę historyczna uprawia. Co starsi Polacy pamiętają podręczniki historii pisane w PRL-u, którego władze też miały swoją politykę historyczną. Przekładała się ona na inne dziedziny pisarstwa, np. literatury beletrystycznej. Pisałem niedawno o manipulacji w związku z powieścią Hena "Nikt nie woła" i osnutego na jej podstawie filmu.
Tymczasem historia nie może być domeną polityków, tylko badaczy! Powinni mieć swobodę tematów badawczych, stosowanych metod i wolność ogłaszania wyników swoich dociekań. Państwo może uznać tylko pewne tematy za priorytetowe, szczególnie doniosłe i np.je finansować. W przeciwnym razie politycy mogą mieć fanaberię, żeby np. mieć swoją politykę astronomiczną, fizyczną, medyczną lub artystyczną. Tę ostatnią zresztą już przerabialiśmy, gdy Sokorski jako ideolog kultury w ekipie Bieruta dyktował pisarzom, o czym i jak mają pisać książki, rzeźbiarzom, co i jak mają rzeźbić,  teatrom, jakie sztuki i jak mają przedstawiać, a kompozytorom, jak mają komponować muzykę.
Dzieje naszego państwa i narodu, ale i dzieje powszechne, należy badać intensywnie, wyniki badań należy popularyzować, ale cała polityka historyczna państwa powinna się sprowadzać do tego, żeby dbać o edukację historyczną Polaków, tworzyć i wspierać tworzenie muzeów, zapewniania możliwości badań, wolnego dostępu do literatury i źródeł, oraz środków, żeby mieli za co te badania prowadzić i mieli gdzie ogłaszać ich wyniki. Ale nie narzucać historykom metodologii badań, ani oczekiwać wyników, które da sie spożytkować dla celów politycznych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz