niedziela, 28 lipca 2013

Moje pierwsze biblioteki

Tych początków było kilka. Pierwszy, gdy jako drugoklasista nabyłem prawo do korzystania z biblioteki szkolnej. A właściwie szafy z książkami, którą pani kierowniczka szkoły, o której napisałem na jednym z moich poprzednich blogów (w ONET, wpis z 2 listopada 2011 r.) raz na tydzień czyniła dla nas na krótki czas dostępną. Każda klasa miała swój dzień, bo w soboty wtedy chodziło się do szkoły. Można było pożyczyć trzy książki,a te dla drugoklasistów były cieniutkie i wystarczały mi na jedno popołudnie i wieczór.



 Mogłem jednak korzystać ponadto z domowej biblioteki pani kierownik, która była naszą sąsiadką . A lektury pomagała mi dobierać jej najmłodsza córka, wtedy uczennica VII klasy lub może nawet już licealistka. Robiła na mnie wrażenie jej delikatna uroda i takiż sposób bycia. Nie było w tym żadnego poczucia wyższości z racji różnicy wieku, statusu społecznego czy kompetencji czytelniczych. . Wiosną i latem lubiłem czytać chodząc od domu do szosy (jakieś 250 m) i z powrotem. A to dlatego, że do mego kolegi przyjeżdżał na wakacje stryj, który był księdzem. I też czytał, zapewne brewiarz, chodząc od gospodarstwa swoich gospodarzy do szosy, drogą polną prostopadłą do tej pokonywanej przeze mnie. Wydawało mi się to jakimś wyższym stadium kultury czytelniczej. Chodziłem jednak tak, żeby się z księdzem minąć. Z obawy, że mogę być pytany o to co czytam i że należałoby to jakoś mądrze opowiedzieć, a mógłbym nie potrafić, bo moje lektury na tle księżowskich zdawały się trywialne. Co bowiem można mądrego powiedzieć o "Małym bizonie"? Albo o bohaterach powieści Curwooda?
Chyba byłem w trzeciej klasie, gdy starszy o rok kolega zabrał mnie ze sobą do biblioteki gromadzkiej, odległej od domu o jakieś 4 km. To było stresujące przeżycie. Starsza pani siedząca za okratowanym okienkiem dość obcesowo wskazała mi katalog, w którym powinienem był poszukać,co chciałbym pożyczyć. Kolega już wiedział jak to się robi i mi pomógł. Ale co chciałem pożyczyć, akurat było już wypożyczone. Ale jednak z pustymi rękami do domu nie wróciłem. Zapisany zostałem na podstawie dowodu osobistego ojca, który za radą kolegi zabrałem ze sobą. Ale drugi raz już tam nie poszedłem. Książki oddałem przez kolegę. Musiało mi wystarczać to, co mogłem pożyczyć w bibliotece szkolnej, co pożyczyła mi Marysia Misztalowa (ta urodziwa sąsiadka) lub co sobie kupiłem w sklepiku za podebrane kurom jajka. W końcu mama mnie zdekonspirowała, ale skończyło się na tym, że od czasu do czasu dostawałem parę złotych na książki, a kosztowały one wtedy niewiele. Od czasu do czasu książki przywoził mi stryj. Ale ich dobór był bardzo przypadkowy. Sam nie miał rozeznania, ale wiedział, że lubię czytać i zawsze mi jakieś przecenione książki przywoził. Dzięki temu już chyba jako czwartoklasista przeczytałem jeden z tomów dzieł zebranych Juliusza Słowackiego, zawierający poematy i dramaty, w tym "Kordiana". Dzięki temu mogłem w szkole zaimponować wiedzą, że wiersza "O Janku, co psom szył buty" pochodzi z "Kordiana". Była to książka "za duża" dla mnie, ale czytałem i starałem się zrozumieć. Być może jej zawdzięczam zdolność do zachwycania się słowem. Dzięki innej książce od stryja jako pierwszy we wsi poznałem grę w brydża i umiałem prowadzić zapis w trzech systemach. nauczyłem gry moich kilku znacznie starszych kolegów i graliśmy pasąc krowy. Kto wykładał karty, ten pilnował krów wszystkich graczy.
Bardzo ważnym dla mnie wydarzeniem było otwarcie wyremontowanego Gromadzkiego Ośrodka Kultury, w którym była prawdziwa biblioteka, z całymi regałami książek, dużym wyborem gazet i czasopism, czytelnią z kilkoma stolikami fotelami oraz bardzo miłą i znającą się na rzeczy bibliotekarką, panią Ireną Lenartowicz. jej autentycznie zależało na czytelnikach. Obchodziła wieś od domu do domu, żeby zachęcić do bywania w bibliotece. Zachęcała także możliwością napicia się kawy, którą można było kupić w bufecie i zabrać sobie do czytelni. Oczywiście, reagowali na to pozytywnie głównie młodzi. Ale kiedy tam przychodziłem, zdarzało się, że przy gazetach i kawie lub herbacie siedzieli okoliczni rolnicy będący w tzw. sile wieku. Oczywiście wtedy, gdy pora roku lub aura uniemożliwiały pracę. Lubiłem tam bywać i robiłem wszystko, żeby znaleźć na to choćby godzinę (z czego połowę zabierała droga tam i z powrotem, ok. 1,5 km). Na miejscu czytałem prasę, bo w domu była tylko "Gromada - Rolnik Polski" i czasem też tata prenumerował mamie "Przyjaciółkę", a  tu miałem i popularne wtedy "Nową Wieś", "Panoramę", ""Radar", "Dookoła Świata" i "Odrę". Do domu brałem książki, czasem także dla taty, bo mama czytała niewiele i nie miała jakichś szerszych zainteresowań. Dość szybko stałem się pupilem pani bibliotekarki, czytałem książki pisarzy, którzy mieli przyjechać na spotkania autorskie (nie były to tuzy literatury, ale i tak ich spotkanie, możliwość rozmawiania, stanowiły dla mnie duże przeżycie) lub  te, których lektura miała być podstawą do rozmaitych konkursów czytelniczych. Lubiłem brać w nich udział, bo zwykle je wygrywałem i miałem za to rozmaite nagrody. Największym trofeum był aparat fotograficzny "Smiena".
Kolejną biblioteką była ta w liceum w Złotoryi. Sama bibliotekę pamiętam jak przez mglę. lepiej pamiętam wspaniała polonistkę panią Marię Chmurowską, która dzieliła obowiązki nauczycielskie z bibliotecznymi.  Ująłem ją tym, że poprosiłem o jakiś zbiór poezji. I zaczęło się! Podtykała mi wciąż nowe i nowe. Dzięki temu zaczytywałem się w Staffie, Broniewskim, Kasprowiczu,, Słonimskim, Tuwimie i Gałczyńskim. A że jako licealista zacząłem kupować prasę kulturalną, więc czytywałem jeszcze publikujących tam Brylla, Grochowiaka, Harasymowicza, i wielu innych,czym jej imponowałem. Bo przecież nie mogłem się nie podzielić wrażeniami. Nie dałem się tylko namówić na recytowanie wierszy na akademiach. I całe szczęście.
A potem już były biblioteki akademickie. O nich następnym razem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz