piątek, 18 grudnia 2015

Uzdrowiskowe czytanie i nie czytanie

Zdawałoby się, że trzytygodniowy turnus w uzdrowisku jest znakomitą okazją do nadrobienia zaległości czytelniczych lub w ogóle na wykorzystanie wolnego czasu na czytanie. Ale moje obserwacje są mało budujące. 
Sam obiecałem sobie, że poczytam więcej niż zwykle. Nie mając niemal do ostatniej chwili pewności, czy skorzystam z oczekiwanego ponad dwa lata skierowania, bo mojego stałego od blisko 30 lat opiekuna, wybitnego astmologa zaniepokoił słaby wynik spirometrii i zaaplikował mi dodatkowe badania, od których uzależniał swoją zgodę na mój wyjazd, nie przygotowywałem się do wyprawy ze szczególną dokładnością. Owszem, żona zrobiła mi spis tego, co będę mógł szybko zapakować do walizki, ale nie zajrzałem już na mój spis lektur do przeczytania. W ostatniej chwili z biblioteki zabrałem notatki autobiograficzne Mieczysława Jastruna, a z domowych zapasów - zbiór szkiców Adama Michnika. Ostatecznie, pomyślałem, w razie czego coś sobie kupię, mając nadzieję, że dostanę tu "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk.
Kuracja uzdrowisko zwłaszcza o takiej porze jak teraz, gdy dzień jest krótki, a niemal zaraz po obiedzie zapada zmrok i zniechęca do spacerów, jest okazja do czytania. Z drugiej jednak strony ośrodki sanatoryjne starają się w jakimś stopniu zagospodarować kuracjuszom wolny czas, zapraszając artystów, organizując wycieczki czy imprezy towarzyskie. 


Tu, w hotelu, który ma umowę z NFZ-em jest trochę inaczej. Owszem, są koncerty, ale nikomu nieznanych artystów, których zadaniem jest ściągnąć publikę do lobby, gdzie nieustannie krążą kelnerzy i nie wypada nie zamówić drinków lub kawy, po cenach wysokich, bo skalkulowanych na możliwości gości hoteli cztero- i pięciogwiazdkowych, głównie zresztą niemieckich, dla których kawa lub piwo za 2 € lub jakąś bardziej wyrafinowaną mieszankę za 4 € to taniocha.
Przeczytałem obie książki, a gdy spytałem hotelowego kioskarza (niesłychanie uprzejmy i dowcipny), czy ma w sprzedaży książkę, dał mi do przeczytania ofiarowaną mu i zadedykowaną przez autorów (dziennikarzy "Gazety Wyborczej") historię kryminalną o tytule "Tabloid", będącą historią problemowej rodziny  (z przemocą ze strony męża i ojca), której głowa (i sprawca przemocy) ginie, a o zabójstwo z powodu powierzchownie przeprowadzonego śledztwa oskarżona jest żona i trafia na kilka lat do więzienia. Historia prościutko napisana i przez to szybciutko się czytająca, szczególnie gdy czytelnik nie jest w stanie zachwycić się warstwą literacką, gdyż jej właściwie nie ma. Oddając książkę kioskarzowi przestrzegłem go przed jej czytaniem. Może bowiem zacząć odmawiać sprzedawania tabloidów, jako nośników sensacji, nawet kosztem życia lub wolności ludzi. Uspokoił mnie, że książek nie czyta, a autorom w razie pytania o wrażenia z lektury tej książki posłuży się moimi uwagami.
No i codziennie czytam moją :Wyborczą". Tu z kolei fakty stały się mało istotne, bo zachodzą głównie nocą i gazeta pisze o nich z półtoradniowym poślizgiem. Ciekaw jestem jednak komentarzy krajowych i ech zagranicznych, a także tego, co się dzieje poza gmachem Sejmu. Zdanie publicystów tej gazety oraz osób z nią współpracujących jest dla mnie ważne.
Czytam głównie u siebie w pokoju, ale zabieram książki na niektóre zabiegi. 10- i 15-minutowe inhalacje oraz kąpiele solankowe w wannie są znakomitą po temu okazją, a czas nabiera znacznego przyspieszenia. Czytam też oczekując na zabiegi lub planowane porady lekarskie.
Pobyt na kuracji stwarza też bibliotekarzowi okazję do obserwacji ewentualnych zachowań  związanych z książką i czytelnictwem innych kuracjuszy.
I stwierdzam, że albo traktują oni czytanie jako czynność wybitnie intymną, albo jako coś zbędnego. Kiedy po śniadaniu czekam na otwarcie kiosku (o 9.00), towarzyszy mi kilka osób, które albo kupują tabloidy, albo słodycze lub wodę mineralną. Do pewnego czasu "Wyborczą" kupował rano jeszcze jeden pan, ale już chyba pojechał do domu, bo go nie widuję. Ale chyba jeszcze ktoś kupuje, bo widzę, że rano wykładanych jest jej około 10 egzemplarzy. 
Niektórzy ze świeżo kupioną gazetą siadają w fotelach, zamawiają coś do picia i czytają. Też tak robię. Czasem jednak nie sprzyja temu harmonogram zabiegów.
Tylko raz zauważyłem wśród oczekujących na zabieg osobę czytającą książkę. Nie mówi się też o książkach ani w ogóle o czytaniu czegokolwiek przy stołach w restauracji. Jadamy bowiem w restauracji, ale mamy przydzielone stoliki i współbiesiadników i ustalone pory posiłków. Komentuje się imprezy poprzedniego wieczory, opowiada o odbytych zabiegach i plotkuje o osobach, które je prowadzą, o tym, co dobrego zjadło się "na mieście", uskarżą na mało urozmaicone posiłki lub opowiada dowcipy. Na ogół jednak takie kręcące się wokół tzw. demaryni (świadomie piszę razem, gdyż przeczytałem, że jest coś takiego jak demarynia, stanowiąca ulubiony przedmiot rozmów rodaków)  więc sam uprzejmie się uśmiecham i powstrzymuję od opowiadania moich ulubionych. Dość starannie omija się tematy polityczne, bo nie wiadomo, kto jaka reprezentuje opcję. Zmieniło sie to pod koniec turnusu, gdy nastąpiło przetasowanie spowodowane zbliżającymi się świętami, na który to czas "wygasza się" (modny dziś eufemizm)  liczbę przyjmowanych kuracjuszy, a zwiększa liczbę miejsc dla klientów "komercyjnych". I można rzec, zapanował tu język niemiecki. Trafiło mi się niesłychanie sympatyczne, kulturalne, mocno starsze małżeństwo, przypuszczam, że emerytowany profesor uczelniany z żoną, noszącą ślady dawnej niepospolitej urody, które jawnie krytycznie, jednak w tonie prześmiewczym, wypowiada się o obecnym rządzie i większości parlamentarnej. Z reakcji wynika, że cała nasza "ósemka"  podziela ich zdanie.        
Turnus zmierza ku końcowi. Jeszcze czeka mnie dziś solluks na plecy (choć dalibóg nie uskarżam się na żadne bóle) oraz dwa dalsze zabiegowe dni, a we wtorek powrót do domu. Prawie na gotowe, bo na mnie co roku spada przygotowanie kuti. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz