poniedziałek, 4 listopada 2013

Kulturalny Wrocław w latach PRL-u

Już chyba dwa lata temu do mego pliku "Do przeczytania" figuruje wspomnieniowa książka Marii Berny "Wieża radości" (Wrocław, 2011). Do sięgnięcia do niej w końcu zmotywowały mnie codwutygodniowe spotkania grona wrocławskich inicjatorów stowarzyszenia Dom Wszystkich Polska, w których bierze udział autorka tej książki. Dziś już starsza, ale zawsze elegancka nie tylko w odzieniu, ale rzekłbym głównie w sposobie bycia pani.
Pamiętam ją z czasów gdy jako młody człowiek dość regularnie bywałem we wrocławskim "Empiku" (dawniej Klubie Międzynarodowej Książki i Prasy), którym pani Maria kierowała. Zazdrościłem mojej koleżance ze studiów a potem z pracy, która znała panią dyrektor osobiście i kiedyś mnie jej przedstawiła. Tylko po to, żebym też mógł ją poznać i ewentualnie tym się wśród znajomych pysznić. Wynikało z tego tylko tyle, że zauważywszy ją mogłem się jej ukłonić. Potem sporadycznie spotykałem ją w latach osiemdziesiątych, gdy jako prezesowi Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich wypadało mi bywać na rozmaitych naradach i uroczystościach. A na przełomie lat 90tych i obecnego stulecia jej nazwisko często spotykałem w mediach, gdyż pani Berny reprezentowała Dolny Śląsk w Senacie RP.



Książka, opatrzona dość bogatym serwisem fotograficznym jest zapisem lat apogeum aktywności zawodowej autorki, czyli gdy kierowała owym "Empikiem" a potem Biurem Wystaw Artystycznych, dla którego zasłużyła się doprowadzając do odrestaurowania dawnego pałacu Hatzfeldów, czyniąc zeń reprezentacyjną galerię sztuki. Przez krótki czas była też członkiem dyrekcji uzdrowisk w Kotlinie Kłodzkiej.
Młodsi czytelnicy tych moich wynurzeń mogą nie wiedzieć, ze w latach 60tych i 70tych "Empik"-i to nie były księgarnie i sklepy z płytami. Owszem, można było je tam kupić. Ale do tego przybytku przychodziło się przede wszystkim po to, żeby w innych warunkach niż w biurokratycznie sformalizowanych bibliotekach, w których ideałem była cisza, można było przejrzeć lub poczytać bieżącą prasę, racząc się naprawdę dobrą i niedrogą kawą. Była dostępna także prasa zagraniczna, wprawdzie głównie z tzw. krajów demokracji ludowej lub firmowana przez zachodniej partie komunistyczne, np.  francuska "L'Humanite. A kawę z ekspresu na przełomie lat 60tych i 70tych poza "Empikiem" serwowała tylko kawiarnia "Monopol". No i można było otrzeć o świat artystyczny Wrocławia, bo bywali tam aktorzy, plastycy lub dziennikarze. Krążyły legendy (a autorka je potwierdza), że około południa zbierali się tam owocześni geje ze wspaniałym aktorem Igorem Przegrodzkim. Przyznaję, że jakoś niczym, poza znanymi ze sceny twarzami (a bywałem wtedy często w teatrach, bo zarówno Polski kierowany przez Krystynę Skuszankę i Jerzego Krasowskiego oraz Współczesny pod kierunkiem Andrzeja Witkowskiego przeżywały wówczas świetny okres), nie zwracali na siebie uwagi. Przynajmniej mojej.
Dla Wrocławianina nawet takiego jak ja, czyli tzw. słoika, książka okazała się ciekawa, gdyż autorka przywołuje swoje przyjazne relacje z ludźmi, których jeśli nie znało się osobiście, to czytało się ich artykuły w prasie, oglądało w lokalnej telewizji lub na deskach teatrów, czytało ich książki. A że autorka nie skąpi rozmaitych ploteczek, więc ci ludzie, z których część już odeszła, ale drugich tyle wciąż żyje i bywa nadal aktywna twórczo, stają się bliżsi i barwniejsi. Niech więc nikogo nie dziwi, że jej lektura zabrała mi dwa, co prawda weekendowe, dni.

okładka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz