Chciałem pisać dziś o Narodowym Programie Rozwoju
Czytelnictwa. Na stronie Ministerstwa Kultury nie znalazłem pełnego tekstu
programu, więc zajrzałem na portal Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. A tam
dziś na pierwszym miejscu informacja, że w wieku 79 lat zmarł ten od ponad 30
lat mój bliski kolega.Pisywałem na moich blogach (bo po drodze były dwa) o książkach Janka Burakowskiego, które mi przysyłał. Ostatnio w maju - o Jego książce poświęconej Władysławowi Andersowi.
Już jako adept zawodu bibliotekarskiego napotykałem Jego
artykuły w prasie bibliotekarskiej, a osobiście poznałem go i co kilka miesięcy
spotykałem na seminarium doktoranckim u prof. Karola Głombiowskiego na
Uniwersytecie Gdańskim. Przygotowywał pracę poświęconą bibliotekom publicznym
na Warmii. Ale szło mu to wolno i w końcu dał sobie z nią spokój.
Los nas znowu zetknął w 1981 r., kiedy w wyniku wyborów do
władz Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich zostałem przewodniczącym Zarządu
Głównego i zaproponowałem mu zostanie jednym z dwóch moich zastępców. Cieszył
się bowiem w środowisku bibliotekarzy bibliotek publicznych dużym autorytetem,
będącym wynikiem jego pracowitości, aktywności publicystycznej oraz
pryncypialności i konsekwencji w sposobie bycia. Zjednywał sobie tym sposobem
uznanie w szeregach bibliotekarzy, ale i nastręczał problemów w relacjach z
władzami. I choć był bardzo zaangażowany politycznie, musiał pożegnać się z
posadą wicedyrektora Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie. W
rezultacie osiadł w Sierpcu, gdzie do emerytury kierował tamtejszą Biblioteką
Miejską. Wrósł w to środowisko tak mocno, że stał się najbardziej chyba aktywnym – w działaniu i pisaniu – działaczem towarzystwa regionalnego.
Miałem w nim oparcie jako wiceprzewodniczącym, bo był doświadczonym
fachowcem i prawym człowiekiem. Radząc się go byłem pewien, że stawiał dobro
Stowarzyszenia na stopniu najwyższym. Fakt, że czasem inaczej je rozumieliśmy.
Z całą jaskrawością wyszło to w związku z kampanią wokół przyłączenia
Stowarzyszenia do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON). Nie parł
do niego, ale był za, gdyż uważał, że tak będzie bardziej „politycznie”. Raz,
jesienią 1982 r. udało mi się zarządzić głosowanie przez Zarząd Główny i większość zebranych okazała się przeciwna akcesowi. Miałem nadzieję, że będzie z tym spokój. Ale kilku
„jastrzębi” w szeregach Zarządu Głównego mających wsparcie w lokalnym i centralnym aparacie PZPR
udało się kilka miesięcy później doprowadzić do reasumpcji głosowania. I ponad
pół roku później w ponownym głosowaniu, z udziałem przewodniczących okręgów,
którymi w większości byli dyrektorzy bibliotek wojewódzkich (a było tych
województw i okręgów blisko 50) uchwała zapadła większością głosów „za”. Nawiasem,
ja, jako przewodniczący, stojąc frontem do zgromadzonych, najpierw odczytałem
listy nieobecnych na zebraniu Członków Honorowych Jana Baumgarta i JózefaKorpały, którzy próbowali nam perswadować akces, uznałem, że powinienem był wstrzymałać się od głosu.
Co było robić? Koledzy zadbali o wydrukowanie uchwały i w
kilka osób poszliśmy z nią, ci co głosowali ‘za” i ci byli przeciw, wręczyć
ją władzom tego dziwnego tworu. Przyjęli
nas Jan Dobraczyński, przewodniczący i Maria Szypowska, chyba sekretarz
zarządu. Potraktowali nas herbatą i ciasteczkami, po czym Dobraczyński powiedział
bez ogródek, że cieszą się razem z panią Marią, że bibliotekarze popierają PRON,
bo może dzięki nim ich książki będą kupowane do bibliotek i częściej wznawiane.
Wizyta trwała krótko. Nie przytoczę tu, co powiedziałem już na ulicy tym,
którzy byli za akcesem do tego tworu stanu wojennego, gdyż używam tego
słownictwa tylko w stanie skrajnego zdenerwowania. Łatwo się domyślić, że nie
było mowy o głowie. Zresztą, nawet gdyby większość Zarządu Głównego była
przeciw uchwale, to i tak byłby on przegłosowany przez prezesów okręgów.
W drugiej mojej kadencji Janek już nie wszedł do prezydium
Zarządu Głównego, spotykaliśmy się więc 2 – 3 razy w roku, kiedyś odwiedziłem
go i jego zmarła rok temu żonę w Olsztynie, ale zawsze wsłuchiwałem się w jego
zdanie w istotnych sprawach. A potem była już tylko korespondencja i spotkania na
odbywanych co cztery lata zjazdach delegatów SBP, na których on bywał jako członek
honorowy, a ja jako przewodniczący Sekcji Bibliotek Niepaństwowych Szkół
Wyższych lub także jako delegat okręgu dolnośląskiego. Mniej więcej raz w roku otrzymywałem od Janka książki. Początkowo były to zbiory opowiadań obyczajowych, a potem większe formy, aż do powieści. Wszystkie zdawały się mieć wyraźny rys autobiograficzny. Potem były to już opracowania historyczne i, rzekłbym, historiozoficzne. Niektóre doczekały się wnikliwych recenzji w czasopismach historycznych, a ja kwitowałem je na moim blogu, a czasem w "Poradniku Bibliotekarza". Gdzie też w felietonowej formie podzieliłem się z czytelnikami moimi spostrzeżeniami i wyraziłem podziw, że Janek w pisaniu znalazł sposób na życie na emeryturze. No, ale do tego potrzebna jest konsekwencja, upór i talent pisarski. On to miał.
Na ostatnim zjeździe, w czerwcu tego roku Janka nie było. Ale jego krajan Marian Filipkowski, wielkiej rzetelności i uroku osobistego człowiek, informował, że Janka bardzo ucieszyły moje uwagi o jego książce i zapewniał, że trzyma się on dobrze, tylko ma problemy ze wzrokiem. O czym zresztą do mnie pisał. Jak zwykle odręcznie i z każdym listem coraz mniej czytelnie.
Na ostatnim zjeździe, w czerwcu tego roku Janka nie było. Ale jego krajan Marian Filipkowski, wielkiej rzetelności i uroku osobistego człowiek, informował, że Janka bardzo ucieszyły moje uwagi o jego książce i zapewniał, że trzyma się on dobrze, tylko ma problemy ze wzrokiem. O czym zresztą do mnie pisał. Jak zwykle odręcznie i z każdym listem coraz mniej czytelnie.
No i więcej listów, ani kolejnych książek nie będzie…
Żegnaj, Janku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz