Podczas okresowych rozmów indywidualnych, których celem jest
m.in. wspólna ocena stanu rozwoju dochodzenia do mistrzostwa w zawodzie, często
pada kwestia zaufania lub wzajemnego zaufania. I to najczęściej w kontekście
mojego stylu kierowania, który opiera się na zaufaniu. Zdaniem niektórych rozmówców zbyt daleko idącym.
Podczas popołudniowego spaceru po parku, postanowiłem
spróbować odpowiedzieć sobie, jak rozumiem zaufanie (bez zaglądania do obfitej
literatury na ten temat) i jak powinno się one przejawiać z mojej strony w
stosunku do członków załogi i na czym ma polegać ich zaufanie do mnie jako
szefa.
Co więc znaczy, że obdarzam kogoś zaufaniem? Znaczy to, że
wierzę, że ten ktoś kieruje się w swoim
postępowaniu dobrą wolą. Że innymi słowy, jest uczciwy, a w razie trudnej sytuacji także w jakimś
stopniu pomocny. Dzięki tak pojmowanemu i przeżywanemu zaufaniu mogłem pójść na
spacer bez obaw, że zostanę napadnięty, lub znieważony. Choć oczywiście
powinienem zdawać sobie sprawę, że jakiś procent niebezpieczeństwa zawsze
istnieje.
Inaczej rozumiem zaufanie w relacjach z ludźmi w jakiś
sposób mi bliższymi: członkami rodziny, współpracownikami, przyjaciółmi czy
znajomymi. Relacje z nimi są stałe i bliższe, więc i zaufanie nabiera nowych
wymiarów. Okazując im zaufanie przekazuję im więcej informacji o sobie, jestem
szczery i lojalny, deklaruję gotowość i chęć służenia radą i pomocą, okazuję
tolerancję dla nieszkodliwych słabości oraz drobnych błędów, jeśli oceniam, że nie
są one dyktowane złą wolą, ale i sygnalizuję, co mi w zachowaniach tych osób
nie odpowiada. I w podobnym zakresie oczekuję tego wszystkiego od tych osób. To
wszystko powinno sprawiać, że wspólne mieszkanie z tymi osobami, współpraca czy
spotkania sprawiają radość, a każdym razie nie powodują dyskomfortu. Bo jeśli
ktoś mi ufa, a ja czuję, że czyjeś zaufanie zawiodę, powinienem w obecności tej
osoby odczuwać wstyd.
Co więc oznacza dla mnie kierowanie się zaufaniem w
relacjach z pracownikami biblioteki? Przede wszystkim ufam, że podobnie jak ja
dążą w swoich działaniach do jak najlepszego postrzegania biblioteki zwłaszcza
przez użytkowników i całą społeczność akademicką. Rozumieją bowiem, że jest to
niezbędny warunek powodzenia uczelni, a więc i jej biblioteki wraz z zespołem
bibliotekarzy. Ale ufam im, bo postrzegam ich jako po prostu przyzwoitych
ludzi. Zaufaniem kieruję się także przydzielając im obowiązki oraz konkretne
zadania, wierząc, że są w stanie je wykon(yw)ać, a w razie potrzeby czegoś się
douczyć lub dopytać. Sam zresztą deklaruję gotowość pomocy.
Nie oznacza to, że rezygnuję z kontroli pracy i realizacji
zadań. To jakby mój obowiązek „ustawowy”. Bo w razie czego każdemu szefowi
grozi oskarżenie o niedopełnienie obowiązków przełożonego. Ale na uwadze mam
przede wszystkim psychiczną potrzebę akceptacji każdego z nas, a więc i
pracownika. Jeśli nie skontroluję wykonanego zadania, nie zauważę efektów
samorzutnie zrealizowanego pomysłu (jak
np. ostatnio pomysłowo i z talentem
udekorowania jednego z pomieszczeń, gdzie miały się odbyć zajęcia dla
uczestników półkolonii), nie zauważę codziennych wysiłków, to zwyczajnie
sprawię ludziom przykrość.
Poza tym jest dla mnie oczywiste, że okazywanie zaufania
innym jest niezbędnym warunkiem zaufania do mnie. Tyle, że nie jest to warunek
wystarczający. Pracownicy powinni być pewni moich kompetencji zawodowych i
zarządczych oraz mojej wobec nich lojalności. A więc, że nie zadziałam nigdy na
ich szkodę, nie nadużyję wobec nich władzy (uważam zresztą, że cała moja
władza, to władza podejmowania decyzji, bo nawet skontrolowanie jej wykonania,
to już nie władza, tylko odpowiedzialność), nie zataję istotnych dla nich
informacji lub nie skoryguję ich działań czy postępowania, gdy zauważę lub
dowiem się, że jest taka potrzeba. Muszą mieć też pewność, że ewentualna
krytyka moich działań lub konkretnego pociągnięcia zostanie przyjęta
zrozumieniem. Zresztą, często powtarzam, że informacje o tym, że wszystko,
łącznie z kierowaniem biblioteką, idzie dobrze, nie są dla mnie interesujące,
bo ma iść dobrze. Interesują mnie informacje, że coś nie zadziałało jak należy
i trzeba cos z tym zrobić lub że coś, co idzie dobrze mogłoby iść jeszcze
lepiej, gdyby to i owo w tym celu zrobić.
Wydaje mi się także, że jako szef nie powinienem ukrywać, że
czegoś nie wiem lub nie potrafię. Lepiej jest przecież przyznać się do
niewiedzy i być otwartym na czyjąś wiedzę (i zaufać posiadaczowi tej wiedzy)
niż podjąć nieracjonalną decyzję, która w konsekwencji może stać się źródłem
utraty zaufania do siebie.
Tu ciśnie się pod klawisze następna kwestia: prawa
pracownika do błędu. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jeśli szefowi zdarzają
się błędy, to pracownicy też powinni mieć do nich prawo. I że podchodzenie do nich powinno odbywać się na zasadzie wzajemnego zaufania. Ale kwestię tę zechcę
rozwinąć w którymś z następnych wpisów.
Oj jak bardzo chciałoby się mieć takiego SZEFA :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Opola
Miałem szczęście do szefów, więc wystarczyło tylko twórczo zaadoptować wzory. A dziś nie jest to trudne, bo można uczyć się zarządzania na studiach podyplomowych lub szukać inspiracji w literaturze. Trzeba też jednak być otwartym na innych
OdpowiedzUsuńOby więcej takich Szefów w bibliotekach i nie tylko!
OdpowiedzUsuńZaufanie jest niezmiernie ważne, także w pracy, ponieważ wiąże się poniekąd i z wyrozumiałością dla drobnych przewinień oraz z rozłożeniem odpowiedzialności nie tylko na jedną osobę. Bo gdy zaufamy, możemy śmiało powierzyć zadania osobom, w których potencjał wierzymy.
Pozdrawiam. :)
O to mi szło! Rozwijam te kwestią pisząc o prawie do błędów. Również pozdrawiam
OdpowiedzUsuńW dobrym szefowaniu widzę łańcuch przyczynowo- skutkowy.
UsuńMiałam dobrych szefów, którzy mi zaufali na tyle że miałam uczucie pełnej samodzielności, którą chętnie dzieliłam się z pracownikami. Rola "administracyjnego " szefa ograniczała się do akceptowania nowych pomysłów i ...miłych gratyfikacji pieniężnych przy różnych okazjach -:)
Najważniejsze jednak było uczucie, samodzielnego kreowania przyjaznego wizerunku biblioteki i umacniania jej roli w środowisku.