Mojej żonie, znawczyni historii i kultury Wrocławia, kupiłem na niedawna rocznicę ślubu książkę wrocławskiego pisarza Jacka Inglota pt. "Wypędzony" (Warszawa, Erica, 2012). Jest ona reklamowana jako powieść kryminalna. Moim zdaniem jest to coś z pogranicza kilku gatunków.
Powieść ma dwóch bohaterów. Indywidualnym jest AK-owski partyzant Jana Korzycki, który w obawie przed dekonspiracją przez UB wyjeżdża do Wrocławia i korzysta z możliwości zatrudnienia jako podoficer MO i komendant posterunku, który musi sobie stworzyć. Zbiorowym jest tuż powojenne miasto Breslau-Wrocław, lub raczej to, co z niego zostało.
Na początek czytelnik wraz z Korzyckim i jego współtowarzyszem podróży na "dziki zachód" poznaje zniszczone miasto od dzisiejszego Psiego Pola przez dzisiejszy Most Warszawski i Rynek do gmachu sądu, gdzie mieścił się polski zarząd miasta. Posuwają się powoli pośród gruzów, bacznie patrząc, czy gdzieś nie czai się jakiś niemiecki desperat broniący miasta przed Polakami. Szybko okazuje się, że równie niebezpieczni są sowieccy sołdaci i polscy szabrownicy z "centrali", jak się potem okazuje, zblatowani z polskimi UB-owcami.
Dlaczego "wypędzony"? Otóż bohater został zdekonspirowany przez oficera UB i czuje, że aby oddalić od siebie niebezpieczeństwo uwięzienia i niemal pewnego wyroku śmierci lub w najlepszym razie zsyłki na Kołymę, musi uciec z Wrocławia. Wprawdzie jego główny prześladowca, mający silne wsparcie w wyższych instancjach bezpieki, został przeniesiony do Poznania, ale niebezpieczeństwo wciąż było. Wraz z córką swojej niemieckiej gospodyni w mieszkaniu, w którym kwaterował, ucieka na wieś do jej krewnych mieszkającej na wsi gdzieś między Kłodzkiem a Lądkiem, gdzie - znając dobrze niemiecki, bo przed wojną studiował rok w Wiedniu - skutecznie uchodzi za narzeczonego dziewczyny. Kochali się zresztą. Ale Niemcy z tych wsi są systematycznie wysiedlani i w listopadzie 1945 r. przychodzi kolej i na tę wieś - Petersdorf/Piotrowice. Jest więc też "wypędzonym". Aczkolwiek, jak się okaże, nie do końca.
Największą wartością dla mnie jest opis realiów Wrocławia w pierwszych miesiącach po wojnie. Coś się wprawdzie wiedziało z "Kroniki oblężonego miasta" ks. Peikerta, dyrektora artystycznego wrocławskiej opery Hornunga, o których tu pisałem przed kilkoma laty, z publikowanych w prasie wspomnień tzw. pionierów Wrocławia oraz czołówki naukowej z prof. Kulczyńskim i dr Antonim Knotem, pierwszym powojennym dyrektorze Biblioteki Uniwersyteckiej i Biblioteki Ossolineum, wspomnień wrocławskich nestorów dziennikarstwa, ale te wszystkie relacje zdają się złagodzone, czasem wręcz sielankowe. W PRL-u pewnie inaczej nie było można, a z tego okresu, z wyjątkiem książki Hornunga pochodzą te wspomnienia i kroniki. Przez dziesiątki lat pisano i mówiono o spalonych zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej, zburzonych pałacach i ograbionych z urządzeń i maszyn fabrykach i gmachach użyteczności publicznej, jakby zapaliły się lub zniknęły same. Muszę w końcu przeczytać książkę Gregora Thuma "Obce miasto : Wrocław 1945 i potem".
Do pierwszych wysiedleń z końca lata 1945 r. , gdy rodzinne domy musieli opuścić mieszkańcy Karłowic, miasto było de facto niemieckie. Nieliczni jeszcze wtedy wysiedleńcy z miast na Kresach Wschodnich, chcący osiąść we Wrocławiu, zgromadzeni byli w Polskim Urzędzie Repatriacyjnym na Psim Polu. Polska administracja troszczyła się głównie o aprowizację tworzonych polskich urzędów oraz niemieckich mieszkańców, milicja głównie chroniła niemiecką ludność przed napadami pijanych zazwyczaj sołdatów oraz szabrowników, którzy niezadowoleni z tego, co znajdowali w zniszczonych i opuszczonych kamienicach, napadali na miejscową ludność, przy czym sołdaci, często o azjatyckich rysach, lubowali się w gwałceniu Niemiek, nie bacząc na ich wiek czy urodę. UB-owcy zaś tropili przybyłych tu Polaków, którzy przeżyli wojnę. Za najbardziej niebezpieczny element uchodzili w ich oczach byli AK-owcy oraz przedwojenni inteligenci. Jan Korzycki był uosobieniem obu tych elementów.
Przejmujące są opisy wysiedleń ludności niemieckiej. Z jednej strony Niemcy wiedzieli, że muszą jako naród ponieść konsekwencje wojny rozpętanej przez przywódców, których sobie wybrali, niektórzy nawet dziwili się, że nie spotykają ich masowe egzekucje lub getta, z drugiej jednak jakby mieli nadzieję, że jednak się na tych ziemiach, zamieszkiwanych przecież przez wieki, ostaną. A nawet jeśli zostaną wysiedleni, to mieli nadzieję, że nie minie rok - dwa i wrócą. Dlatego też mieszkańcy opisywanej tu wsi deponowali co cenniejsze rzeczy u swego pobratymca, który z racji polskiego nazwiska postanowił zostać Polakiem i nie wyjeżdżać. Inni zakopywali komplety sztućców i zastaw lub biżuterię w ziemi. Pamiętam zresztą, jak do mojej rodzinnej wsi koło Złotoryi przyjechali jej dawni mieszkańcy, którzy opuścili gospodarstwo jako dzieci. Budynki już uległy ruinie, ale wiedzieli, gdzie kopać. I w czasie kopania zastał ich mój starszy o kilka lat kolega, który opowiedział o swoim znalezisku w tym miejscu. Na pociechę dał im po jednej wykopanej tam lampce do wina.
Ich trauma związana z wysiedleniem na tym się nie kończyła. Choć mogli zabrać tylko niewiele z dobytku, to i tak byli napadani przez szabrowników po drodze na staję kolejową lub nawet w czasie podróży. Eskorty były liczebnie symboliczne i słabo uzbrojone, więc ich cały wysiłek był kierowany na ratowanie własnej skóry, a nie dobytku wysiedleńców.
Lubię książki, w których widać szwy. To znaczy widać, jak autor chciał ukazać tło powieści oraz swoje własne refleksje. Stąd te opisy peregrynacji bohatera po zgliszczach miasta, przytoczone rozmowy z pierwszym wiceprezydentem miasta inż. Kuligowskim (jego szef dr Drobner nie potrafił wybić się na niepodległość wobec dowództwa wojsk radzieckich, stał się marionetką, a i tak w końcu musiał stracić urząd), pierwszym rektorem Uniwersytetu prof. Stanisławem Kulczyńskim, profesorem niemieckiej jeszcze uczelni Baumannem, czy seniorką niemieckiej rodziny w Petersdorfie. Stąd też informacje o jego własnych przemyśleniach. Zarówno treść wypowiedzi rozmówców Korzyckiego oraz jego własne przemyślenia i wypowiedzi zdają się być rozpisanymi na glosy przemyśleniami samego autora, z którymi czytając powieść nie potrafiłem się nie zgodzić.
Jakby nie patrzeć, ze stron tej książki wyzierają różne oblicza Niemców, a że jej akcja toczy się wśród cywilów, więc nierzadko czytelnik łapie się na tym, że staje po ich stronie. Widać tu także różne oblicza Polaków. I czytelnik łapie się na tym, że mu za niemałą część swoich rodaków jest wstyd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz