środa, 7 sierpnia 2013

Moje pierwsze biblioteki akademickie

Pierwsze moje kontakty z bibliotekami uczelnianymi miały miejsce wraz z rozpoczęciem studiów na Uniwersytecie Wrocławskim w 1966 roku i nie były one budujące. Jako pierwszaków (studentów I roku) zaznajomiono nas na początek z Czytelnią Zbiorów Specjalnych Biblioteki Uniwersyteckiej "Na Piasku", nazywaną później Czytelnią Bibliologiczną.  Wzdłuż ścian wielkie po sufit regały z ciemnego grubego drewna zapełnione książkami do granic możliwości, w trudnym do odgadnięcia porządku. A pośrodku masywne wielgachne stoły ustawione w rzędy, przy nich, również masywne, krzesła, z obitymi ciemnozielona tapicerką siedzeniami. Nieco luźniej ustawione encyklopedie i roczniki czasopism bibliotekarskich w tzw. małej czytelni, a pośrodku wielgachny jeden stół. Później, gdy przychodziliśmy tam jako użytkownicy, lubiliśmy właśnie tam przesiadywać, żeby nie być na oczach pań bibliotekarek, dla których cisza była czymś w rodzaju fetyszu. A tam udawało się jednak parę zdań zamienić.



Zaznajomiono nas pokrótce z katalogami - czytelni i magazynu i pouczono w zakresie wypełniania rewersów. Zestresowani musieliśmy je na próbę wypełnić i niemal wszyscy, cała grupa, zrobiliśmy to nie tak, jak sobie panie bibliotekarki życzyły. Potem już było lepiej, ale nierzadko w razie pomyłek zamiast być poproszonymi o uzupełnienie danych, byliśmy strofowani i trzeba było wypisywać nowe rewersy. Inne na książki z czytelni, a inne, złożone z dwóch części, na podstawie których magazynierzy dostarczali książki z magazynu. Dla studentów z dużą niechęcią, co innego dla bywających tu pracowników naukowych.
Potem zaprowadzono nas do biblioteki głównej, przy ul. Szajnochy. Zimne przyjęcie już nie było dla nas zaskoczeniem. Zapoznano nas z czytelnia główną oraz katalogami, które wiły się wzdłuż ścian kilku pokojów ułożonych amfiladowo. Ale szafy katalogowe stały też pośrodku. Tu poznaliśmy dodatkowo rewersy trzyczęściowe - które wypełniało się w razie chęci pożyczenia książek do domu.
Pierwej jednak należało się zapisać. Nie zapomnę całodziennego wystawania w kolejce, żeby móc to zrobić, a potem powtarzać tę czynność na początku kolejnych lat akademickich.Potem, gdy kierowałem tą biblioteką, chciałem znieść przynajmniej konieczność zapisywania się co roku - bez skutku. Tak było i tak ma być! Ale udało mi się uruchamiać w pierwszych tygodniach kolejnych lat akademickich dodatkowe stanowiska zapisywania.  Kolejka była długa, ale posuwała się żwawiej. Do czytelni głównej jako student chyba nie zaglądałem wcale, za to często korzystałem z wypożyczalni. Trzeba było spędzić z godzinę w katalogu, żeby odnaleźć karty katalogowe z poszukiwanymi książkami, wypełniać te trzyczęściowe rewersy, wpisując dziesiątki sygnatur, żeby dzień później przejrzeć wyłożone rewersy "niezrealizowane", a dopiero potem, gdy jakiś jednak został zrealizowany przejść do wypożyczalni i otrzymać te książki, które były do wypożyczenia. Łatwiej było o beletrystykę niż o podręczniki akademickie.
Dwa lata później trafiłem do tej biblioteki jako praktykant. I to był koszmar."Praktykowaliśmy". opracowanie rzeczowe, czyli przydzielanie nowo opracowanych książek do odpowiednich działów skomplikowanego tzw. katalogu systematycznego. Polegał on na tym, że piśmiennictwo podzielone było na ileś działów, te działy na poddziały, te na jeszcze bardziej szczegółowe poddziały itd., mające swoje oznaczenia cyfrowe. Był to system wprowadzony jeszcze przed wojną w dawnej bibliotece uniwersytetu niemieckiego i wraz z rosnącą specjalizacją nauk, cały czas był rozbudowywany. . Niczego się nie nauczyliśmy, natomiast byliśmy świadkami gorszących relacji interpersonalnych. To było istne kłębowisko żmij. Każdy pracownik donosił nam, studentom, na swoich współpracowników, nie bacząc na to, że zupełnie nas to nie interesowało.Z tego powodu szukałem pretekstów, żeby nie przychodzić. W rezultacie z ledwością mi tę praktykę zaliczono.
Na początku studiów zaprowadzono nas tez do czytelni głównej Biblioteki Ossolineum. Czytelnia była przestronna i jasna, a układ zbiorów na regałach zdawał się logiczny, dziś powiedzielibyśmy "intuicyjny". A dyżurujący tam zwykle starszy, dość mocno przygarbiony pan, choć dość zasadniczy, zdawał się być wszystkim przychylny. I jak większość studentów kierunków humanistycznych lubiłem tam bywać. Nie było to jednak proste, bo choć czytelnia liczyła blisko 140 miejsc, trzeba było odstać swoje w kolejce, żeby zwolniło się w niej miejsce. Numerki na miejsca wydawał szatniarz, mocno już starszy pan Józef, pracujący w tej bibliotece jeszcze przed wojną we Lwowie.Lubiłem także dlatego, że bywały tam dziewczyny z dwóch wydziałów, a układ stołów w czytelni był taki, że zauważało się każdą wchodzącą osobę. A stamtąd blisko było do okolicznych kawiarenek i barów. A jakże, mlecznych. Ale przy kubku kefiru lub szklance herbaty  też można było poflirtować.
Później, już jako pracownik naukowy, uzyskałem prawo do korzystania z czytelni naukowej. Ale panował w niej jakiś trudny dla mnie do zniesienia klimat "nadętości". Szybko przestało mi więc to uprawnienie imponować i wróciłem do czytelni wypełnionej studentami. Ale jako młody żonkoś już nie omiatałem każdej wchodzącej dziewczyny wzrokiem z kryjącą się w nim nadzieją na jakiś nowy flirt. Choć trudno było odmówić sobie przyjemności rzucenia okiem na co ładniejszą buzię lub zgrabną figurę. Podobno tak już mamy skonstruowaną psychikę.
W tych czasach miałem już jednak za sobą praktyki w innych bibliotekach akademickich (Akademii Medycznej i Wyższej Szkoły Rolniczej we Wrocławiu), a także dwa lata stażu z drugiej strony lady bibliotecznej w dwóch różnych bibliotekach. O tym jednak - którymś następnym razem..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz