piątek, 1 stycznia 2021

Noworoczne obrachunki

 Minął szczególny dla mnie i dla ogółu rok. To co było ważne dla ogółu skwitowali już publicyści, artyści, politycy i ci, których nazwanie politykami byłoby niezasłużonym komplementem, czyli członkowie szajki rządzącej, skupionej na utrzymaniu się stanowisk oraz napchaniu kieszeni własnych, rodziny i znajomków. Sam komentowałem te zdarzenia na drugim blogu w cyklu "Kronika dni zarazy".
W minionym roku skończyło się definitywnie trwające pół wieku życie zawodowe. Zdarzyło mi się pracować - na początku i na końcu - jako szeregowy bibliotekarz,  tyle tylko, że najpierw jako nieopierzony adept, jak się okazało, dobrze mentalnie i warsztatowo przygotowany w drodze studiów, a pod koniec jako dorabiający do emerytury doświadczony wyga. W sumie ćwierć wieku przepracowałem jako wykładowca akademicki, a w sumie przez blisko trzydzieści lat jako dyrektor bibliotek, prezes spółki oraz prezes Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i z tego tytułu nazywany czasem nadmiernie szumnie pierwszym bibliotekarzem Rzeczypospolitej.
Przez ten czas opublikowałem dwie książki, kilka broszur oraz ponad sto publikacji naukowych i popularyzujących naukę o książce i bibliotece, około pół setki recenzji i omówień, co najmniej dwa razy więcej tekstów publicystycznych oraz dziesiątki nie publikowanych raportów i sprawozdań.
Dyrektorem Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej przestałem być, gdyż najwidoczniej byłbym zawadą w procesie degradacji biblioteki przez nowego właściciela uczelni. A dzięki pierwszemu założycielowi i rektorowi mogłem stworzyć prawdziwą bibliotekę akademicką i stworzyć zespół znakomitych i twórczych bibliotekarzy, którym udzielił się mój entuzjazm i chęć osiągania sukcesów. Niektórzy sprawdzili się potem na innych eksponowanych stanowiskach w nauce lub biznesie.

Odejście definitywne przebiegło łagodnie. Zostałem elegancko i serdecznie pożegnany przez panią rektor i pracowników naukowych oraz zespół biblioteki, a poza tym trwały obostrzenia wynikające z pandemii, które sprawiły, że i tak bywałem w bibliotece raz - dwa razy w tygodniu, a poza tym wykonywałem pracę zdalną w domu. 
Inny, bardzo ważny akcent w minionym roku związany był  z życiem prywatnym. Dożyliśmy z żoną Złotych Godów. Pandemia podyktowała skromne uczczenie, w gronie najbliższej rodziny. Ale najważniejsze, że kochającej się, szanującej i szczęśliwej. i, co ważne, nie wahającej się miłość, szacunek i szczęście okazywać.
Początki były trudne, bo pierwsze ponad dwa lata przeżyte w dalekich od komfortu sublokatorkach i kącie w akademiku żeńskim, z którego wciąż przeganiani przez ówczesnego dyrektora administracyjnego uniwersytetu. Ale gdy dostaliśmy 30-metrowy pokój w hotelu dla małżeństw, w sąsiedztwie trzech innych sympatycznych małżeństw, z którymi szybko znaleźliśmy nić wzajemnego porozumienia, czuliśmy się już całkowicie bezpiecznie i - jak na owe czasy - komfortowo. Tam przyszedł nasz pierwszy syn i we trzy małżeństwa, a potem cztery, chodziliśmy na spacery z naszymi dziećmi. Razem "oblewaliśmy" narodziny, a potem świętowaliśmy ich urodziny, co trwało jeszcze przez kilka lat, gdyż trzy małżeństwa otrzymały mieszkania blisko siebie na Popowicach.
Od jesieni 1976 r. mamy mieszkanie, a już w wolnej Polsce (chyba trzeba teraz dodawać "jeszcze") dzieci poszły na swoje.
Na szczęście niedaleko, bo we Wrocławiu. Już nie naszą zasługą, choć tak się mawia, dorobiliśmy się wnuków. Na razie dwojga.
A co przyniesie rok nowy? Zdążymy się zaszczepić i przeżyjemy jako tako zdrowi?  Przestaniemy nosić maseczki? Wyjedziemy gdzieś na wakacje? Nasz rodzimy okupant nie wpędzi nas w nędzę? Czy może naród go złamie?
Miejmy nadzieję, że nadzieje, przecież nie wyszukane, się spełnią, a obawy okażą się płonne

 Tu, na II piętrze, w pokoju z balkonem po prawej stronie, ze wspólną kuchnią i łazienką, mieszkaliśmy w latach 1972-1796 w tzw. hotelu dla małżeństw.












1 komentarz: