poniedziałek, 27 lipca 2015

Karola Modzelewskiego bilans doświadczeń, nadziei i rozczarowań

Jest żywą historią powojennej Polski. Nie tylko jako świadek, ale i ktoś, kto odcisnął na niej swoje piętno. Można rzec, że w pewnym okresie z wzajemnością. Osobiście spotkałem go kilka razy w 1980 r. Najpierw we wrześniu na zebraniu pracowników Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego, podczas którego powołano tymczasową Komisję Wydziałową NSZZ "Solidarność" (ze mną jako jednym z wiceprzewodniczących), a potem już w siedzibie MKZ we Wrocławiu przy ówczesnym Pl. Czerwonym  Ale to pierwsze zetknięcie się z postacią uznawaną za jednego z głównych wrogów Polski Ludowej wywarło na mnie wrażenie. Kiedy zabrał głos, a widać było, że jako mówca miał niesłychany talent, zrozumiałem, co znaczy człowiek z charyzmą. Nie podnosił głosu, a czułem mrowienie na plecach i doniosłość chwili. Niedługo potem doświadczyłem podobnego wrażenia, gdy na Politechnice przemówił krótko Jacek Kuroń.
Lekturę książki "Zajeździmy kobyłę historii" polecało mi kilka osób, z których zdaniem się liczę. A że w mniejszych lub dłuższych okresach czasu spotykamy się, więc trzeba być gotowym do dyskusji lub przynajmniej podzielenia się uwagami.
Urodzony w Związku Radzieckim i wychowany w rodzinie komunisty z przedwojennym rodowodem, mającego za sobą kilka lat na moskiewskiej Łubiance, a po wojnie działacza partyjnego i dyplomaty, przesiąkł ideałami socjalizmu i starał się wcielać je w życie. Świadomie wybrał drogę aktywisty ZMP, a potem PZPR. Po uzyskaniu magisterium z historii w 1959 r. został asystentem i zaangażował się w działalność partyjną. Krytyczny umysł sprawiał jednak, że nie godził się na działania sprzeczne z głoszonymi ideami. Kierując się jak najlepszymi intencjami napisał w 1964 r. wspólnie. z Jackiem Kuroniem list do uczelnianej organizacji partyjnej i powielił w kilkudziesięciu egzemplarzach, żeby dotrzeć z nim do całego aktywu. Szło im tylko o to, żeby tzw. środki produkcji były rzeczywiście własnością ludu, a nie wąskiego aparatu politycznego.
I zaczęło się. Najpierw usunięcie z partii, potem areszt, proces i wyrok skazujący. A potem już sadzano go przy każdym przesileniu politycznym w kraju. W sumie przesiedział w PRL-owskich więzieniach ponad osiem lat. 
Realia więzienne opisał w dość obszernym rozdziale, charakteryzując poszczególne ośrodki, , ich funkcjonariuszy oraz sylwetki niektórych towarzyszy niedoli. Przyjął przy tym zasadę, że podał tylko nazwiska postaci pozytywnych.Rozmaici byli bowiem zarówno funkcjonariusze więzienni, jak i współwięźniowie. Zdarzali się tacy, których mu dokwaterowywano jako szpicli. Przychylności niektórych dyrektorów zakładów karnych zawdzięczał to, że mógł otrzymywać książki, wypisy ze źródeł, które pozwoliły napisać za kratkami prace doktorską, napisać kilka artykułów lub referatów na konferencje, odczytywanych potem pod jego nieobecność oraz zaawansować rozprawę habilitacyjną. Przez blisko dwa lata zdarzyło mu się siedzieć w pojedynkę i sam poprosił o możliwość pracy w więziennym zakładzie produkcyjnym, żeby mieć kontakt z ludźmi.
Interesujące są wynurzenia autora o jego działalności w KOR, o strajku w Stoczni Gdańskiej i w strajkach solidarnościowych w zakładach Wrocławia, o działalności w charakterze rzecznika prasowego "Solidarności" i o uwięzieniu w nocy, w której wprowadzono stan wojenny. Czując co się święci, (suki milicyjne stanęły przed hotelem) skorzystał z doświadczenia  więźniarskiego i wziął prysznic w łazience przylegającej do pokoju Tadeusza Mazowieckiego, wiedząc, że szybko takiej okazji mieć nie będzie.Potem były ponad 3 lata odsiadki, a następnie działalność konspiracyjna, ale i naukowa, w Oddziale PAN we Wrocławiu, w którym zatrudniony został kilkanaście lat wcześniej.. 
W 1989 r. niejako z konieczności wziął udział w wyborach do Senatu, gdyż nie mógł skorzystać jeszcze wtedy z zaproszenia z wykładami w Paryżu.Ale po pierwszej, skróconej kadencji postanowił jednak skupić się na pracy naukowej, już na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie mógł wreszcie prowadzić wykłady i seminaria. Rozczarował się do polityki. W książce o tym nie pisze, ale pamiętam, jak w telewizji tłumaczył decyzję o wycofaniu się z aktywności parlamentarnej, wyjaśniając, że nie jest zajęcie dla ludzi przyzwoitych.
Był bardzo krytyczny wobec reform Balcerowuicza. Uznał je wprost za zdradę ludzi pracy, na plecach których "Solidarność" doszła do władzy i przyjęła rolę parasola.ochronnego dla szokowego wprowadzania kapitalizmu w jego rzec można krwiożerczej postaci. Wyliczył, że w wyniku tej terapii pracę straciło 5 mln ludzi. Jedni z nich sobie poradzili zmieniając zawód, tworząc własne drobne przedsiębiorstwa lub wyemigrowało, ale znaczna część stała się trwale bezrobotna i zmarginalizowana.
Ostatnia część książki to jeden wielki akt oskarżenia .III Rzeczypospolitej. Według Modzelewskiego Samoobrona oraz Prawo i Sprawiedliwość to wykwit polityki gospodarczej neoliberałów. Wprawdzie..nie poprawiły one bytu ofiar terapii szokowej, ale trafia do niej retoryka tych partii z wezwaniami, że Balcerowicz musi odejść oraz nienawiść do elit, jako sprawców ich nieszczęścia. Zdecydowanie krytycznie wypowiada się o próbie wprowadzenia rządów na modłę IV Rzeczypospolitej, z powszechną lustracją, powszechną inwigiilacją oraz ograniczaniem praw obywatelskich znacznej części obywateli kraju.
W epilogu autor wyjaśnia tytuł książki, zaczerpnięty z wiersza Włodzimierza Majakowskiego. Jest to metafora rewolucji, które nigdy nie przynoszą takich rezultatów, na jakie liczyli ich przywódcy. Są właśnie jak ta tytułowa kobyła, która pobiegnie z jeźdźcem na grzbiecie nie wiadomo gdzie, ale nie tam, gdzie jeździec chciałby dotrzeć. Życie pokazało, że rewolucja, którą sławił Majakowski  wierząc, że akurat jej przywódcom uda się kobyłę okiełznać, również dała nieoczekiwane owoce, które przywiodły poetę do samobójstwa. Także rewolucja "Solidarności", choć w gruncie rzeczy bezkrwawa, nie spełniała nadziei milionów ludzi. Autor każe pamiętać przyszłym rewolucjonistom, żeby mieli tę naukę na uwadze.

okładka

2 komentarze:

  1. Rezygnację Modzelewskiego z funkcji rzecznika prasowego Solidarności można było odebrać jak głos Kasandry. I zapamiętać do grobowej deski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozczarowywała go awanturniczość części działaczy, którą sam próbował temperować. Ja bym za definitywny rozbrat z "Solidarnością" uznał odmowę dalszego uczestnictwa w polityce, po skróconej kadencji tzw. Sejmu kontraktowego. Nie godził się bowiem na szokową terapię Balcerowicza. Poza tym jednak ciągnęło go uprawianie badań naukowych

    OdpowiedzUsuń