niedziela, 1 września 2013

2 września 1955. Pierwszy dzień edukacji Stefana Kubowa

Zauważyłem na portalu "na temat.pl", że pisujący tam blogerzy wspominają swoje pierwsze dni w szkole. Nie należę do znanych blogerów, ale jednak codziennie zagląda tam kilkadziesiąt osób, a wczoraj było ich ponad sto. Dlatego też chce podzielić się moim wspomnieniem.
Cieszyłem się, że pójdę do szkoły, bo umiałem już płynnie czytać, a "Elementarz:" Falskiego znałem nieomal na pamięć, bo w czasach mojego dzieciństwa, zwłaszcza na wsi, nie miało się właściwie innych książek. Podczytywałem jednak "Gromadę - Rolnika Polskiego", którą to gazetę, ukazującą się trzy razy  w tygodniu abonował tata. Zwłaszcza ostatnia strona weekendowego wydania (wtedy nikt nie wiedział co to weekend)  zawierała teksty o lżejszym charakterze, jakieś wiersze i rysunki satyryczne, głównie o grubych kapitalistach w cylindrach i z cygarem między grubymi wargami oraz o nie nadążających za postępem rolnikach. Ale były też obawy przed czymś nowym. Bałem się rewanżu ze strony starszych kolegów, których zdarzało mi się raz czy dwa, dokąd tata nie zauważył i nie dał paru klapsów, obrzucić grudkami ziemi, gdy przechodzili koło naszego gospodarstwa.



Na szczęście nie spotkało mnie z ich strony nic złego. Ale pamiętam, że 2 września 1955 roku, po uroczystym apelu, podczas którego nastąpiło m.in. powitanie pierwszoklasistów i przemowa pani kierownik o tym, jakim dobrodziejstwem jest bezpłatna powszechna szkoła i życie w Polsce Ludowej i o tym, jak inaczej było przed wojną (nie ukrywam, że odebrałem jej słowa jako szczere i przemawiające do wyobraźni) nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Otóż wszyscy chłopcy mieli pokazać ręce. Chodziło o to, czy są czyste, a zwłaszcza że nie noszą śladów trzymania w nich papierosów. Bo niemal wszyscy, od najmłodszych do najstarszych mieli żółte palce i wszyscy tłumaczyli się, że to od rozłupywania orzechów włoskich. A orzechowców w całej wsi było dwa, najwyżej trzy. I w każdym przypadku tej lustracji kończyło się uderzeniem linijką po otwartych dłoniach. Byłem spokojny, bo miałem ręce czyste i paznokcie należycie poobcinane. Ale sprawdzająca mnie nauczycielka patrząc na moje dłonie stwierdziła "A na tych rekach nie widać śladów pracy" i też zdzieliła je linijką. Bo rzeczywiście dłonie miałem (i mam) gładkie i w porównaniu z moimi kolegami byłem mniej angażowany przez rodziców do prac gospodarskich. I takie było takie moje "pasowanie na ucznia". Potem pierwszoklasistów ustawiono w pary i wyznaczona na naszą wychowawczynię młoda pani o zgrabnej figurze i ładnej buzi zaprowadziła nas do klasy. Owa pani, Janina Chmielowska, była świeżo upieczoną absolwentką liceum ogólnokształcącego. Nazywaliśmy ją panią Janką. Spotkałem ją dwa lata temu podczas zjazdu najstarszych roczników naszej podstawówki w Uniejowicach. Wciąż w świetnej formie.  Zaś sama izba klasowa, której podłoga wysmarowana była jakąś ostro pachnącą substancją, służyła nam do końca nauki z rokiem przerwy. Nie pomnę, czy miejsce w trzecim rzędzie po prawej stronie, niedaleko pieca kaflowego, zostało mi wyznaczone, czy sam je zająłem. Siedzieliśmy w dwumiejscowych ławkach zmocowanych z  pulpitem, pod którym były schowki na tornistry. Trochę były na nas za duże, nogi nam dyndały, ale gdy byliśmy w trzeciej klasie, zaczęło nam być w nich ciasno.
To swoiste pasowanie na ucznia sprawiło, że następnego dnia nie chciałem iść do szkoły. Nie wyjaśniłem powodu, ale tłumaczyłem rodzicom, że chcę pomagać w młóceniu zboża, bo akurat na ten i następny dzień tata wypożyczył młocarnię i silnik.Te omłoty to temat na osobne opowiadanie. Ale rodziców nie przekonałem. Szkoła to szkoła. Pamiętam, że moja kochana ciocia Marysia, która przyjechała z Jeleniej Góry, żeby pomoc w omłotach, a właściwie przygotować posiłek dla biorących udział w pracy kilku osób, założyła mi tornister, wzięła za rękę, a w drugą wzięła jakąś gałązkę, wyprowadziła na koniec przydomowego sadu do furtki i najpierw zachęcała słowem do pójścia, a gdy nie pomogła zdzieliła mnie nią kilka razy po nogach i z płaczem poszedłem. Chyba wszystko przebiegło potem dobrze, mogłem się popisać umiejętnością czytania, nawiązałem relacje z kolegami, bo wróciłem zadowolony i następnego dnia bez oporu pobiegłem do szkoły.
I tak już było do końca tego roku szkolnego.
Ale były takie trzy dni, kiedy cieszyłem się, że nie ma lekcji. Kiedy w marcu 1956 roku zmarł podczas XX Zjazdu KPZR  (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego) zmarł uczestniczący w nim Bolesław Bierut. Po pogrzebie, z którego radiowej transmisji słuchaliśmy podczas specjalnego szkolnego apelu, ogłoszono trzydniową żałobę. Cieszyło mnie nie tyle to, że nie musiałem iść do szkoły, ale że mogłem z tatą jeździć sańmi do spółdzielni produkcyjnej i pomagać mu w obrządzaniu koni, czyli karmieniu ich, czyszczeniu i wymianie ściółki. No i było więcej czasu na zabawę, nie trzeba zaś było odrabiać lekcji.
Warto wyjaśnić, że spółdzielnie produkcyjne były w tamtych czasach polską odmianą sowieckich spółdzielni produkcyjnych. Bliższe były modelu autentycznej spółdzielni zarówno gdy idzie o zarządzanie, jak i dzielenie się ewentualnymi zyskami. Zostały rozwiązane, gdy do władzy doszedł Władysław Gomułka. Próbował wprawdzie zastąpić je innym modelem kolektywnego zarządzania gospodarką rolną, zwaną kółkami rolniczymi, ale nie było już nacisków na przynależność do nich

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz