piątek, 8 czerwca 2012

Moi mistrzowie. Suplement 2. Irena Lenartowicz

Podczas konferencji w Gdańsku uświadomiłem sobie, że w tym małym panteonie moich mistrzów powinna znaleźć się też pani Irena Lenartowicz, kierowniczka biblioteki gromadzkiej (a potem gminnej) w Zagrodnie, do której należała też wieś mego dzieciństwa Uniejowice.
Pamiętam, że pierwszy raz do biblioteki gromadzkiej, mieszczącej się jeszcze w odległym od domu o ok.3,5 - 4 km budynku Gromadzkiej Rady Narodowej, dziś Urzędu Gminy, poszedłem razem z kolegą chyba jako uczeń III lub IV klasy., czyli w 1958 lub 59 roku. A potem poszedłem już tylko raz, żeby pożyczone książki oddać. Odstręczyła mnie od tej biblioteki pani bibliotekarka, która nie kryła zniecierpliwienia, że nie bardzo wiemy, co chcemy i do tego nie jesteśmy zapisani. Najpierw nie chciała nas zapisać, bo byliśmy niepełnoletni i powinni byli nas zapisać rodzice, ale w końcu na podstawie legitymacji szkolnych (na tyle byliśmy przezorni, że je ze sobą zabraliśmy) nas zapisała.  Następnie kazała nam wyszukać książki w katalogu, który liczył chyba ze cztery skrzynki. O jakimś pouczeniu, jak to się robi nie było mowy, a pani sprawiała wrażenie tak srogiej, że nie śmieliśmy prosić o pomoc. Wyszukaliśmy więc jakieś niewiele nam mówiące książki, pani je wyszukała na półkach i podała przez okratowane okienko, pouczając, że najdalej za dwa tygodnie trzeba je oddać i przynieść poręczenie od rodziców.


Ale rok czy dwa później odwiedziła nas w domu nowa pani bibliotekarka, bardzo sympatyczna i sprawiająca wrażenie osoby serdecznej. Poinformowała, że teraz biblioteka mieści się jakieś 300 m za kościołem, w oddanym do użytku domu kultury. Byłem tam wcześniej raz czy dwa, jako powszechnie nazywanej "sali kina". Teraz był to budynek odnowiony, w którym mieściła się dużo lepiej wyposażona niż poprzednio sala widowiskowa ze sceną oraz białym ekranem w głębi sceny, klubokawiarnią, gdzie można było m.in. napić się kawy ze szklanki  i przejrzeć gazety lub tygodniki oraz dość przestronna biblioteka z czytelnią. Czytelnię tworzyło chyba sześć (chyba) okrągłych stolików oraz dostawionych do nich krzeseł i foteli. W fotelach bowiem lepiej czyta się prasę, a był jej dość pokaźny wybór. Można było też do stolików przynieść sobie coś do picia. Był oczywiście katalog, alfabetyczny i rzeczowy, liczący łącznie chyba ze 30 szufladek. Od regałów z książkami (dziś wydaje mi się, że było ich ze 20, a więc księgozbiór mógł liczyć ze 3000 woluminów. czytelników dzieliła lada ze skrzynkami na dokumentacje wypożyczeń. Regały z czasopismami i gazetami stały obok stolików z fotelami, więc był do nich swobodny dostęp.
Gdy pojawiliśmy się z młodszym bratem po raz pierwszy, pani Irena od razu skojarzyła nas z odwiedzinami u nas, zapisała nas jako czytelników (też na podstawie legitymacji) i upewniwszy się, że nie wiemy, jak korzystać z katalogu pouczyła, sprawdziła potem, czy zrozumieliśmy i od razu poczuliśmy się nie tyle jak w domu, lecz jak w salonie.
Od tej pory biegałem tam w każdej wolnej chwili, czasem nawet zaniedbując uczniowskie lub gospodarskie czynności. Przypominam sobie, jak wiosna rodzice wyznaczali mi na polu działkę buraków do wypielenia. Uwijałem się jak mogłem, żeby uporać się z robotą jak najszybciej i pobiec do biblioteki. Pełłem widać niezbyt starannie, bo rodzice uznali, że lepiej będzie zadawać pracę na czas. Robiłem więc może trochę mniej, ale lepiej. Pociągały mnie zwłaszcza czasopisma ("Panorama", "Nowa Wieś", "Radar", "Polityka") i gazety codzienne. Bywało, że wysyłany na nabożeństwa majowe w dni powszechne omijałem kościół i szedłem do biblioteki. Dość szybko pani Irena zaczęła mi pozwalać buszować po regałach oraz pomagać sobie w pracy, a więc odkładać zwrócone książki na półki, pilnować porządku na regałach lub robić codzienne zestawienia statystyczne. Sugerowała też wartościowsze książki do czytania i wciągała w rozmowy na ich temat. Mogła za to zawsze na mnie liczyć w razie spotkań autorskich, które w bibliotece dość często organizowała. Czyli na to, że przygotuję się do tych spotkań, a więc przeczytam książki zjeżdżających tu autorów (a nie były to gwiazdy literatury, raczej pisarze mniej znani) i wezmę udział w dyskusji. Czytałem więc powieści i opowiadania czasem też wiersze Waldemara Kotowicza, Jerzego Kosa, Janiny Wieczerskiej czy Krzysztofa Coriolana. Pamiętam, że Waldemar Kotowicz, autor powieści batalistycznych (walczył w II Armii WP) ujęty moimi wypowiedziami i pytaniami przysłał mi potem swoją książkę z dedykacją.
Pani Irena angażowała mnie też do startu w różnego typu kwizach.Woziła mnie na nie do Złotoryi, a nawet do Wrocławia. Dzięki niej wygrałem wiele książek, głównie albumowych, chyba ze trzy budziki (wtedy to była cenna zdobycz) a z Wrocławia przywiozła mi aparat "Smiena". Przywiozła i przyniosła do nas do domu, gdyż ja sam poczuwszy się skrzywdzonym (ktoś z sali odpowiedział na pytanie szybciej niż ja i mnie odpowiedzi nie zaliczono,  w rezultacie zająłem dopiero III miejsce) wyszedłem z miejsca imprezy rezygnując z dalszej walki i sam wróciłem do domu.
Z pewnością praca pani Ireny miała pewien wpływ na wybór przeze mnie studiów bibliotekoznawczych. Pociągające wydawało mi się to, że pracuje się wśród tysięcy książek, że można samodzielnie je dobierać i szerzyć wśród ludzi zamiłowanie do lektury.
Jako student straciłem możliwość regularnego bywania w bibliotece, ale nadrabiałem tow czasie wakacji. Pani Irena chętnie słuchała o tym, co widziałem w bibliotekach wrocławskich czy tych, w których odbywałem praktyki wakacyjne i nie kryła dumy, że najpierw moja koleżanka, a potem ja poszliśmy w jej ślady i że mając za sobą studia wyższe zyskujemy szanse zwojowania w tym zawodzie więcej niż ona.
Kontakty stały się rzadsze, gdy wyprowadziła się do Bolesławca, gdzie została wicedyrektorka utworzonego w latach 70-tych Bolesławieckiego Ośrodka Kultury.  Ale kilka razy odwiedziliśmy ją wspólnie z żoną. Cieszyło ją to, że pracowałem w dużych bibliotekach, a potem sam kształciłem adeptów do tego zawodu i zacząłem coś znaczyć w środowisku zawodowym. Regularnie korespondowaliśmy, mam zachowane liczne listy. Pisała o sprawach zawodowych, ale też o poczynaniach swoich dzieci, których miała bodaj czworo. Jednak na kolejny list już nie otrzymałem odpowiedzi. Od koleżanki z tego samego miasta  dowiedziałem się, że pani Irena zmarła. Dożywszy zresztą pięknego wieku.
Jej dzieło kontynuują teraz w Zagrodnie jej dzielne następczynie. Wprawdzie biblioteka wróciła pod poprzedni adres, ale ma tam dobre warunki dla księgozbioru i dla czytelników. Powstało też kilka filii w okolicznych wsiach i mają one swoją publiczność.


6 komentarzy:

  1. Stefanie, widze ze Pani Irena miala swoj udzial w podjętej później decyzji o wyborze zawodu bibliotekarza. Mylę się?? To są piękne wspomnienia. Ja ze łzą w oku wspominam zmarlą przed 14 laty moja nauczycielke polskiego, historii i jednoczesnie wychowawczynię. Prowadzila nas od 1 do 6 klasy. Tak pięknie opowiadala historie, że z przyjemnoscią czekalo się na lekcje z Nia. Kiedy jestem w Polsce zawsze idę na Jej grod z bukietem kwiatow.Wielu takich ludzi uksztaltowalo naszę przyszlosc.

    Milego wieczoru

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Irena skończyła dwuletnie studia bibliotekarskie, ale z taką pasją opowiadała o swoich nauczycielach (których później poznałem osobiście), o tym czego się nauczyła, jak te studia rozszerzyły jej horyzonty, że uznałem, że to coś dla mnie. Ale pani Irena uznała, że powinienem studiować na uniwersytecie i przekonywała, że na pewno dam radę.
    Problem był w tym, że licealna polonistka uważała, że powinienem studiować polonistykę, historyk, że historię lub prawo, a matematyk, że powinienem zostać inżynierem. Ostatecznie w podjęciu decyzji pomógł mi nasz licealny geograf, którego córka studiowała bibliotekoznawstwo oraz o rok wyżej ucząca się koleżanka, która też rozpoczęła te studia i była zafascynowana profesorami.
    Dobrze jest mieć takich mistrzów. Uznałem, że należą się im ode mnie ciepłe słowa wdzięczności

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozwolisz ze wtrące się do rozmowy - z pewnościa i Im byloby miło gdyby przeczytali Twoje uznanie. Czy czytaja?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nieżyjący już nie przeczytają. Ale o niektórych z Nich przeczytały ich dzieci i inni członkowie rodziny, o czym mnie informowali.
    Przeczytali też niektórzy z żyjących moich mistrzów. Od jednego dostałem zresztą miły list.
    Ale ja piszę o Nich głównie dlatego, że Im się to ode mnie należy. A przy okazji w nadziei, że ktoś zastanowi się nad tym, kto dla niego był mistrzem lub jak postępować, żeby samemu zasłużyć na to miano.

    OdpowiedzUsuń
  5. Siedzę, zastanawiam się i chyba nie miałam nikogo takiego. Książki i czytanie pokochałam jeszcze zanim przekroczyłam próg biblioteki. Do biblioteki publicznej zapisałam się przypadkiem w 3 klasie podstawówki. Po jakiś 2 latach niemal okupowania biblioteki Pani pracująca tam mocno mnie zraziła zarówno do siebie, jak i do całej instytucji zakazem wypożyczania książek, które, wg niej, były dla mnie zbyt poważne i nie na mój wiek. Mistrzem, jako takim, była dla mnie najbardziej moja przybrana babcia. :) Ona wskazywała mi autorów, tytuły książek, czytała moje wypociny i mobilizowała do dalszej pracy. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Moich babć ani dziadków nie poznałem. Dziadkowie po tacie już wtedy nie żyli, a ci po mamie zostali "na Wschodzie" (w Tarnopolszczyźnie).
    Ale miałem szczęście do rodziców, którzy choć słabo wykształceni (mama dopiero po wojnie, w ramach akcji walki z analfabetyzmem nauczyła się pisać i czytać), ale okazali dużo cierpliwości w opanowaniu przeze mnie tej sztuki, do nauczycieli na wszystkich szczeblach edukacji, do pani Ireny, która była taką bibliotekarką-misjonarką, rozumiejącą swoją zawodową misję oraz do bibliotekarzy-mistrzów, z którymi zetknąłem się na starcie zawodowym.

    OdpowiedzUsuń