niedziela, 17 maja 2015

Dziesięć dni w PRL-u

Na początku lat dziewięćdziesiątych trafiła w moje ręce książka "Na szczęśliwej wyspie komunizmu" wybitnego radzieckiego pisarza Władimira Tiendriakowa, którego książki masowo wydawano w PRL-u. Tę jednak wydała aktywna w latach osiemdziesiątych niezależna oficyna "Krąg" już w 1991 r. 
Był to zbiór opowiadań, których akcja działa się w Związku Radzieckim w dziesięcioletnich odstępach czasu. Pierwsze przedstawia epizod z przeprowadzanej ok. 1920 r. w iście bolszewicki sposób kolektywizacji wsi, ostatnie zaś - spotkanie pisarzy radzieckich z sekretarzem generalnym partii Chruszczowem przy okazji zjazdu ich związku, którego np. Tiendriakow był działaczem. Na mnie szczególne wrażenie wywarło drugie opowiadanie w tym tomie, którego narrator, chłopiec, można sądzić, że porte parole autora, opowiada o miejscowości stanowiącej punkt postojowy pociągów wiozących ludzi na Syberię. Nieszczęśnicy czołgali się ostatkiem sił w okolice domu chłopca. Widział on jak próbowali ogryzać korę z drzew i po chwili część padała martwa. Raz rzucił im kanapkę, którą rodzice uszykowali mu do szkoły. Następnego dnia pod oknem były już dziesiątki innych zgłodniałych ludzi. Rodzice zabronili mu więc takiego postępowania. Odmawiał jednak sobie tych kanapek i karmił nimi psa, żeby nie zwariować.
Kiedy więc w naszej bibliotece rzuciła mi się w oczy książka Kazimierza Brauna (tak, ojca kandydata na prezydenta, Grzegorza i starszego brata szefa telewizji publicznej Juliusza, ale przede wszystkim wybitnego reżysera teatralnego, za którego dyrekcji wrocławski Teatr Współczesny stal się jedną z najbardziej liczących się scen w kraju, miejscem prapremier kilku sztuk Tadeusza Różewicza), miałem nadzieję, że to polski odpowiednik książki Tiendriakowa.


Pierwszy opisany tu epizod zdawał się to zapowiadać. Oto autor, uczeń liceum częstochowskiego, którego ojciec odsiadywał wyrok za nieokreśloną zbrodnię polityczną) został przywieziony do stolicy, żeby 22 lipca 1952 r. paradować przed ówczesnymi władzami i robi wszystko, żeby na znak protestu nie wziąć udziału w pochodzie, co mu się powiodło bez żadnych niebezpiecznych konsekwencji.
Każdy następny opisany epizod jest coraz mniej literacki, choć trudno autorowi odmówić zręczności w sztuce narracji. Ale każdy jest rzekłbym, smaczny, czasem ze względu na absurd lub grozę opisywanych sytuacji. 
Oto w 1954 r. autor zdaje maturę i ma nadzieję studiować germanistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Ale jako syn wroga socjalizmu nie zostaje przyjęty "z braku miejsc". Podejmuje więc pracę fizyczną na budowie. Po kilku miesiącach orientuje się, że ma szansę na studia jako ambitny robotnik. Zakłady pracy miały obowiązek popierać Nie bez kłopotów udało mu się trafić do kadr, których kierownicza w nadziei na docenienie jej trudu znalezienia kandydata na studia wystawiła mu skierowanie. Ale tym razem zdecydował się na polonistykę.
Z ciekawością czyta się o tym, jak autor książki reagował na pojawiające się co jakiś czas propozycje przystąpienia do partii, które z pewnością przy jego talentach artystycznych utorowałyby mu drogę do stanowisk kierowniczych w teatrach warszawskich (w rezultacie odmów pełnił wprawdzie funkcje kierownicze, ale poza stolicą), wspomnienia o rodzicach i innych członkach rodziny, wśród których było wiele wybitnych postaci, lub o tym, jak w 1984 r. pozbawiono go wszystkich funkcji i nadziei na możliwość spełniania się w kraju. Został usunięty ze stanowiska dyrektora Teatru Współczesnego we Wrocławiu, a ponadto odmówiono mu etatu na Uniwersytecie Wrocławskim, mimo starań kierownictwa uczelni i wydziału oraz nominacji profesorskiej we Wrocławiu i w krakowskiej Wyższej Szkole Teatralnej. 
Pozostała mu emigracja. Tym bardziej, że dwie uczelnie amerykańskie zaoferowały mu stanowiska profesorskie. Dostał paszport, ale odmówiono go rodzinie i dzieciom. Najwyraźniej, żeby wyrządzić mu dodatkową przykrość. Dostali je rok później  
Od 1989 r. autor dzieli czas między Amerykę i Polskę. Ze szkodą dla naszej kultury narodowej. Wyrzucono go bowiem, gdy on sam i kierowany przezeń przeżywał apogeum rozwoju ii był zdolny do kolejnych wybitnych premier, a studenci dwóch uczelni mieli kontakt z wyjątkową osobowością. No cóż, zyskała młodzież i kultura amerykańska...
Piszę o tym także dlatego, że w tym czasie oboje z żoną byliśmy żelaznymi bywalcami Teatru Współczesnego, czasem udawało się nam nawet dostać bilety lub zaproszenia na premierę. Poza prapremierami sztuk Różewicza (m.in. "Białe małżeństwo:, "Stara kobieta wysiaduje") chyba właśnie dzięki temu teatrowi, który w 1977 r. stawił "Operetkę" zaczęła się moda na wystawianie sztuk Gombrowicza lub według Gombrowicza, a wystawienie na tej scenie stanowił nobilitację dla niejednego reżysera.
Autor wyrastał w rodzinie religijnej, przeżywającej głęboko swą  religijność, nie ograniczającą się tylko do regularnego bywania na niedzielnych nabożeństwach i to mu zostało na całe życie i przełożyło się na zawarta w książce narrację. Odczuwał potrzebę nadawania religijnego znaczenia ważnym wydarzeniom w życiu prywatnym i publicznym. W tej sytuacji  nie może dziwić, że jednym z opisanych epizodów jest spotkanie z Karolem Wojtyłą, jeszcze wtedy biskupem pomocniczym w Krakowie. Dziwi natomiast, przynajmniej mnie, że sam będąc samodzielnym intelektualnie i artystycznie człowiekiem, traktował te spotkania jako drogowskazy dla siebie. Może dlatego, że był od późniejszego papieża o kilkanaście lat młodszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz