niedziela, 3 sierpnia 2014

Po co 17 egzemplarzy obowiązkowych

W mediach pojawiła się informacja, że Sejmowa Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu postanowiła zmniejszyć liczbę egzemplarzy obowiązkowych publikacji  - o jeden! Teraz ma ich być 17. Więc nie mogąc pohamować własnego temperamentu wiecznego dyskutanta na dwóch grupach dyskusyjnych na Facebooku napisałem, że nasze państwo jest hojne, ale nie na własny koszt, lecz wydawców. Na jednym zgodziło się ze mną parę osób, w tym szanowany przeze mnie profesor Janusz Kostecki. Na drugim zaczepił mnie żartobliwie inny profesor, którego lubię i szanuję - Artur Jazdon, z Biblioteki UAM, pytając czy napisałem to z zazdrości. Odpisałem, że nie, lecz ze złości. Że państwo jest rozrzutne nie na swój koszt. No i zaczęła się dyskusja. Z jednej strony, że państwo w ten sposób przyczynia się do rozwoju czytelnictwa, bo biblioteki uniwersyteckie nie wcielając do zbiorów wszystkich otrzymywanych publikacji dzielą się nimi z innymi bibliotekami, a z drugiej - mojej - że biblioteki obdarzone dobrodziejstwem egzemplarza obowiązkowego musza zatrudniać do tego ludzi do wykonywania biurokratycznej pracy związanej z rejestracja wpływu, monitowaniem wydawców, sporządzaniem protokołów przekazania materiałów do innych bibliotek, a tymczasem wydawcy żeby powetować sobie koszty egzemplarza obowiązkowego (czasem od 100 lub 150 egzemplarzy) muszą podnosić ceny na sprzedażne egzemplarze, ograniczając tym sposobem możliwości nabywcze bibliotek nie mających prawa do egzemplarza obowiązkowego oraz nabywców prywatnych. Więc państwo raczej ogranicza czytelnictwo. Zresztą, popatrzmy, jaki jest efekt tego rzekomego wspierania: Według badań Biblioteki Narodowej 60 % obywateli naszego kraju w ciągu minionego roku nie ma w rękach żadnej książki! Główne przyczyny są dwie: bo książki są drogie, bo trudno o ciekawe nowości w bibliotekach publicznych.  Bo to wspieranie czytelnictwa w Polsce polega na tym, że biblioteki publiczne stać na połowę tych książek, jakie w stosunku do liczby mieszkańców mogą kupić biblioteki skandynawskie, kraje Beneluksu lub np. w Czechach. A w wymienionych krajach liczba egzemplarzy obowiązkowych wynosi od jednego do trzech - czterech.



Sprawdziłem zresztą w Internecie, jak się rzecz ma na świecie. Otóż W Stanach Zjednoczonych dwa egzemplarze obowiązkowe otrzymuje Biblioteka Kongresu. I żadna inna. W Australii po jednym egzemplarzu otrzymują Biblioteka Narodowa,biblioteka odpowiedniego stanu, Biblioteka Uniwersytetu w Sydney i biblioteki parlamentów stanowych. A więc każdy wydawca wysyła 4 egzemplarze, w Wielkiej Brytanii uprawnionych do jednego egzemplarza jest sześć bibliotek, w Irlandii dziesięć, a w Singapurze tylko Biblioteka Narodowa.
Przyznać trzeba, że obecnie i tak ta liczba jest o połowę mniejsza niż w czasach PRL-u. Ale wtedy wydawnictwa były państwowe. Więc państwo jakby przenosiło koszty z jednej kieszeni, żeby napełnić swoją drugą kieszeń. Dziś grzebie głównie w kieszeniach przedsiębiorstw prywatnych.
Uważam,. że w kraju takim jak Polska wystarczyłyby cztery egzemplarze: dwie dla Biblioteki Narodowej (jeden do celów bibliograficznych i archiwizacyjnych, drugi do udostępniania), a po jednym do Biblioteki Jagiellońskiej (jako "zapasowej" biblioteki narodowej) i jeden na potrzeby bibliotek regionalnych (Śląskiej, Pomorskiej i wojewódzkich bibliotek publicznych).
Kierując biblioteką średniej wielkości uczelni wiem, że wydawcy dysponują gratisami. I wysyłają je do bibliotek, co odo których mogą przypuszczać, że na podstawie oglądu jednego egzemplarza mogą zamówić dalszych od kilku do kilkudziesięciu. Poza tym wydaje mi się, że potrzeba kupienia książek zamiast otrzymywania egzemplarza obowiązkowego czyni gromadzenie zbiorów bardziej racjonalnym, nabywa się bowiem publikacje naprawdę potrzebne i nie zapycha regałów oraz nie zabiera się czasu na opracowanie na zasadzie "a nuż komuś się przyda".
Zdaję sobie sprawę, że mogę być okrzyczany zwolennikiem lobby wydawniczego. Trudno. Moim zdaniem przedstawiłem tu głos rozsądku, żaden wydawca mnie nie sponsoruje i nawet o to nie zabiegam.

6 komentarzy:

  1. Od razu widać, że nie otrzymuje Pan EO. Praktyka jest taka że EO przysyłają mierne wydawnictwa, a te których pozycje wydawnicze są rozchwytywane po prostu nie rozsyłają egzemplarza obowiązkowego. I na ma na nich siły żeby reklamacjami je do przysłania EO zmusić. Ponaglane wielokrotnie twierdzą że wysłały do 2, 3 bibliotek i to wystarcza.

    OdpowiedzUsuń
  2. No i na tym przykładzie widać, że 17 egze,plarzy obowiązkowych nie ma sensu. W krajach, w których ta liczba jest jednocyfrowa, i to raczej bliższa 1 niż 10, za niedostarczenie EO wydawcy muszą płacić kary pieniężne. A w Polsce Sejm udaje, że stanowi prawo, a zobowiązani do jego przestrzegania udają, że się do niego stosują. Państwo po prostu nie jest w stanie egzekwować swojego woluntarystycznego prawa
    Poza tym pracowałem kilka lat w bibliotece uprawnionej do EO, więc jednak trochę o tym wiem. Inna sprawa, że to był okres późnego PRL-u, kiedy państwo przekładało sobie złotówki z kieszeni do kieszeni. Z kieszeni państwowych wydawców do kieszeni państwowych bibliotek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Stefanie, ma Pan rację. Ja jako mikrowydawca niszowych historycznych opracowań (nakłady do 100 egz.), często w druku kolorowym, mam duży problem z egzemplarzami obowiązkowymi - bardzo podrażają mi koszt pozostałych egzemplarzy. Ze względu na tematykę opracowań (historia regionu), szczerze i chętnie przekażę je do kilku bibliotek - tych, gdzie ich obecność miałaby sens (Narodowa, Jagiellońska, wojewódzka i uniwersytecka w regionie, miejski dom kultury). Nie mam też oporów przed przekazaniem do biblioteki kopii elektronicznej - do celów archiwizacyjnych i tzw. "dobra społecznego" wystarczy, a piratów się nie obawiam. Natomiast kilkanaście - dwadzieścia kilka (zależnie od interpretacji) egzemplarzy obowiązkowych jest dla mnie bardzo trudne do udźwignięcia. To nie jest kwestia chęci zysku (to naprawdę nie jest dochodowy biznes, utrzymuję się z czego innego). To w pewnych przypadkach jest kwestia w ogóle samej możliwości wydania. Samej możliwości poniesienia ryzyka finansowego i logistycznego (czaso- i praco- chłonność opracowania). Oczywiście, można zadać sobie pytanie, czy jest w ogóle sens wydawać książki, które sprzedają się w nakładzie poniżej 100 egzemplarzy - według mnie w niektórych przypadkach tak, aby ocalić strzępy historii, póki jeszcze można. A także, by ewentualnie zainteresować tematyką silniejsze wydawnictwa. Ale takim jak ja byłoby naprawdę łatwiej, gdyby zmniejszona została ilość egzemplarzy obowiązkowych - albo chociaż uzależniona od wysokości nakładu. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdaje się, że ministerstwo jednak poszło (albo jeszcze jest w drodze) po rozum do głowy i egzemplarzy obowiązkowych będzie tylko pięć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydawca-przedsiębiorca nie wysłał nawet czterech EO mojej książki (choćby do BN 2szt i do UJ 2 szt.) i co mogę mu zrobić pomimo przepisu?

      Usuń
  5. Ja bym powiadomił którąś z bibliotek uprawnionych do EO, żeby monitowała wydawcę. One mają taki formularz monitu, który straszy wydawcę konsekwencjacmi

    OdpowiedzUsuń