Zupełnie niespodziewanie niegroźna zdawałoby się gorączka przekształciła się w zapalenie płuc.Kuracja w domowych warunkach okazała się nieskuteczna i w nocy z 6. na 7. grudnia wylądowałem w szpitalu przy ul. Koszarowej.
Wrażenia z pierwszych chwil - niezapomniane. Już w samych szerokich drzwiach do izby przyjęć jedną igłę wbito mi w palec, drugą w żyłę w łokciu, zaraz potem owinięto ramię w rękaw urządzenia do pomiaru ciśnienia, a chwilę potem już leżałem na kozetce i przyklejano mi elektrody do pomiaru EKG. I przez cały czas zadawano półsłówkami pytania niezbędne do kwestionariusza wywiadu. Każde moje słowo więcej ponad wymagane budziło irytację personelu. A potem na blisko pół godziny jakby o mnie zapomniano. W końcu jednak przyszedł jakiś inny milczek i zawiózł mnie do rentgena, a potem na oddział wewnętrzny X (tzn. dziesiąty), gdzie w zimnej sali, jakby nie było ogrzewania, wskazano mi jedno z dwóch wolnych łóżek. Pomyślałem, że jeśli tak to ma dalej wyglądać, to na własnej skórze doświadczę tego wszystkiego złego, co się o naszej służbie zdrowia opowiada.
Poranny obchód, któremu przewodniczył sam ordynator też zdawał się potwierdzać obawy. Nie zakaszlałem tak, jak pan ordynator oczekiwał i w ogóle nie bardzo wiadomo było dlań, po co mnie tu przywieziono. I do tego przestraszył mnie, że być może płyn, który pojawił się w opłucnej kryje guza lub zespół płata górnego, czyli mniej więcej to samo. Mocno mnie postraszył.
Na szczęście potem przyszła sama pani doktor, młoda, sympatyczna osoba, której powierzono całą "moją" salę, tzn. dwie sale w amfiladzie po dwóch chorych w każdej. Obadała mnie dokładniej i uspokoiła trochę. Ale i tak zapowiedziała, że konieczna będzie tomografia. Tymczasem jednak jeszcze dwukrotnie byłem prześwietlany i po tygodniu pobytu wysłany do szpitala pulmonologicznego na konsultację. Tam dopiero porządniej zostałem uspokojony, acz nie do końca. Musiał minąć jeszcze tydzień, zanim w końcu trafiłem na tomografię, po której miałem nadzieję zostać wypisanym. Owszem, zostałem wypisany, ale w celu konsultacji w szpitalu pulmonologicznym, w wyniku której mogłem tam zostać lub zostać odesłany z powrotem.
Tam sympatyczna i bardzo przy tym rzeczowa pani doktor stwierdziła, że mogłem już wrócić do domu i być leczony antybiotykami. Ale musiałem wracać na Koszarową. Tyle, że w piątek przed 18.00 nikt mnie już nie mógł wypisać. Spędziłem więc jeszcze jeden weekend w szpitalu. We wciąż zimnej sali, w otoczeniu sympatycznych wprawdzie współtowarzyszy niedoli, z którymi jednak nie bardzo było o czym dyskutować. Nie interesowała ich ani prasa (sam dzięki rodzinie lub współpracownikom miałem gazety codziennie, w ogóle chyba nikt na całym oddziale nie był tak regularnie i licznie odwiedzany, jak ja), ani tym bardziej książki. Więc czasem opowiadaliśmy sobie jakieś historie z życia lub o rodzinie. Opowiadanie dowcipów okazało się niebezpieczne, bo panowie chcieli też opowiedzieć. Ale wszystkie kręciły się wokół jednej czynności i jednej części ciała, a sposób opowiadania świadczył o zupełnej ich bezradności językowej. Nie będąc więc już zmuszonym dużo leżeć spacerowałem po korytarzu lub brałem e-readera, na którym miałem wgrany pierwszy tom trylogii "Millenium" Larssona (świetna lektura, będę musiał przeczytać pozostałe dwa tomy, ale chyba dopiero w wakacje), kupowałem kawę w automacie i w jego pobliżu (oraz kaloryfera) spędzałem długie godziny. Z przerwami na posiłki (to odrębny rozdział, ale od lat nic nowego) i zabiegi. Starszy syn podrzucił mi też swego smartfona, którego podstawowych funkcji jakoś się nauczyłem i nawet zacząłem pisać krótkie notki na Facebooku.
Wreszcie w poniedziałek 24 grudnia przed południem otrzymałem do rąk wypis wraz z gęsto zapisanymi dwiema receptami i pół godziny potem byłem w domu, a wieczorem już w garniturze na wspólnej rodzinnej wigilii. Pasek u spodni zapiąłem o trzy dziurki ciaśniej niż przed chorobą! Waga pokazała, że przez ten czas zrzuciłem ponad 10 kilo! A że wraz z zapaleniem płuc wzrósł mi niebezpiecznie poziom cukru, więc nawet jeśli to jeszcze nie jest cukrzyca, to muszę sobie poziom cukru mierzyć i odżywiać się tak, żeby do niej nie dopuścić. Piwko będzie już tylko okazjonalnie i w baaardzo umiarkowanych ilościach.
A na razie tylko kawa, herbata i woda, bo czeka mnie jeszcze pięć dni antybiotykoterapii.
PS.
Przejrzałem cały mój wpis i nie znalazłem miejsca, gdzie mógłbym napisać, a źle bym się czuł, gdybym tego nie zrobił, że cały personel oddziału X, może z wyjątkiem nazbyt wyniosłego jak na moje dotychczasowe szpitalne doświadczenia ordynatora, a więc wszyscy lekarze, pielęgniarki i salowe, zasłużyli na wyrazy wdzięczności i szacunku za opiekuńczość, cierpliwość, uprzejmość i w ogóle profesjonalizm. Z bliska widać, że wykonują naprawdę ciężką pracę.
Cieszę się , ze już jesteś i trzymaj się cieplutko, bo powikłania są gorsze od samej choroby. Zakodowała mi się ta "zimna sala". Albo miałeś wysoką goraczkę, dlatego wydawała Ci się zimna, albo to nierozwazne ze strony szpitala, bo zapalenie płuc wymaga ciepła. Ciesz się jednak że "wygrzebałeś" się obronną ręką i jesteś "na chodzie" jednak z nowymi wydatkami na nową garderobę :)na szczęście od 1 stycznia są SOLDY więc może coś znajdziesz za pół ceny:))) Powodzenia.
OdpowiedzUsuńMilego dnia
Dziękuję, Elizo. Sala była naprawdę zimna. W zeszłym roku przez kilka zimowych tygodni była z tego powodu wyłączona z użytkowania. Dość, że ordynator po zbadaniu mnie polecił: "Niech się pan dobrze przykryje, bo się tu pan jeszcze doprawi".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Ciekawe..w dosłownie tym samym czasie i ja przechodziłam zapalenie płuc.Jedynym objawem było duszenie się.Zajęła się mną lekarka rodzinna, która wygospodarowała dla mnie osobne pomieszczenie w przychodni i przy pomocy pielęgniarek przeprowadziła wszystkie możliwe w tej sytuacji badania. Z arsenałem leków wróciłam do pustego domu wizytowanego przez lekarkę.Specjalista, badania, tomografia - wyniki niezłe z diagnozą początki astmy.Lekarze zrobili swoje ( szczepienie przeciwko pneumokokom i przeciwko grypie) do mnie należała decyzja o rzuceniu palenia...
OdpowiedzUsuńJa nie trafiłbym do szpitala, gdybym od razu został właściwie zdiagnozowany. W ogóle organizacja służby zdrowia okazała się fatalna. Bez lekarza pierwszego kontaktu nie przyjedzie pogotowie, a lekarz pierwszego kontaktu może mnie przyjąć za... 3 dni. Albo mnie za 3 dni odwiedzić. Trzeba było wezwać prywatnego lekarza dochodzącego. Po trzech dniach przyszła pani doktor z "naszej" przychodni, zapisała leki i napisała odręcznie, że jesli po kilku godzinach temperatura nie spadnie, trzeba wezwać pogotowie i położyć się w szpitalu. Strach zachorować obłożnie
UsuńW każdym zawodzie istnieją artyści, rzemieślnicy i partacze. Ja w mojej ocenie trafiam na tych pierwszych. Pewnie dlatego patrzę na służbę zdrowia przez pryzmat tych kontaktów, z jednym zastrzeżeniem; marzy mi się dobrze rozwinięta gerontologia i lepszy dostęp do szpitala, choćby po to by ludziom starszym oszczędzić trudów dojazdów na badania. ( wieś ma w tym względzie naprawdę przechlapane) Wszystko inne można sobie sprawnie zorganizować przez internet.
UsuńTeraz poczytam sobie o Frasyniuku...Zawsze jestem ciekawa co ma do powiedzenia. Bardzo trafne sądy ma ten człowiek.