poniedziałek, 31 grudnia 2012

Kto nie zna Janusza Weissa?

Być może młodszemu pokoleniu nazwisko Janusza Weissa niewiele mówi. Kabaret "Salon Niezależnych" bywa wprawdzie wspominany, ale sentyment i rozbawienie wzbudza głównie wśród tych, którzy pamiętają go sprzed ponad 30 lat i im z pewnością nie jest ono obce. Trochę młodsi powinni pamiętać jego niezwykle zabawne dialogi w audycjach "Dzwonię do Pana w nietypowej sprawie" w Radio ZET, którego wraz z Andrzejem Woyciechowskim był twórcą. Ale od paru lat nie są już one nadawane.
Mam właśnie za sobą lekturę jego wspomnień z  lat dzieciństwa i młodości, zatytułowanych "Pierwszy ogród", wydanych właśnie przez oficynę Zwierciadło.Zabrała mi ona niecałe dwa dni, a właściwie wczorajszy wieczór i dzisiejsze przedpołudnie. Bo książka wciąga. Zwłaszcza, gdy już na pierwszych stronach dowiedziałem się, że autor nie tylko jest moim rówieśnikiem, ale też urodził się w maju. Tyle, że jego dziecięce i młodzieńcze lata mijały w prominenckiej kamienicy z przestronnym ogrodem z basenem w centrum Warszawy, moje zaś w chłopskiej rodzinie na wsi. Co nie znaczy, że też nie było szczęśliwe. Bo było.



Ojciec Janusza Weissa, któremu poświęca on wiele uwagi w swoich wspomnieniach, pochodzący z dobrze sytuowanej lwowskiej żydowskiej rodziny (dość, że w celu urodzenia go matka wybrała się do Wiednia) uciekł przed Niemcami w głąb Rosji. Gdy dowiedział się o powstającej armii polskiej, którą tworzył gen. Anders próbował się do niej dostać, ale podobnie jak Józefowi Henowi (o czym chyba wzmiankowałem dzieląc się wrażeniami z lektury jego wspomnień) na przeszkodzie stanęło pochodzenie. Zanim dotarł nad Okę, mógł się dostać już tylko do Drugiej Armii, z którą doszedł do okolic Sieradza, gdzie poznał swoją późniejszą żonę, z kolei pochodzącą z rodziny białoruskiej. Po wojnie zaproponowano mu naukę w szkole oficerskiej, a już jako oficer szybko piął się w hierarchii wojskowej i otrzymał do dyspozycji mieszkanie w reprezentacyjnej modernistycznej kamienicy na rogu Alei Niepodległości i ul. Koszykowej. Doszedłszy do rangi pułkownika w 1967 roku został jednak jako Żyd najpierw zwolniony ze świadczenia pracy a kilka miesięcy później usunięty z armii. Żył z pracy nakładczej i drobnych prac rzemieślniczych, w czym przydała mu się praktyka u ojca-grawera. Nie skorzystał z możliwości wyjazdu, z czego cieszył się zresztą jego starszy syn Janusz, który też nie wyobrażał sobie życia poza Polską.
Autor barwnie opisuje swoje dziecinne zabawy z kolegami i koleżankami (którzy w 1968 r. w większości opuścili kraj), życie codzienne w domu własnym i w rodzinach kolegów, lata szkolne i studenckie, rodzinne wakacje nad morzem, na które co roku skierowanie otrzymywał ojciec-oficer WP oraz u rodziny we Lwówku Śląskim u podnóża Sudetów. Przerywa  je na wydarzeniach marca 1968, kiedy to przerwał studia i krok po kroku stawał się kabareciarzem i radiowcem. Tylko tu i ówdzie, np. we wspomnieniach o rodzicach wybiega w przyszłość.
Ciekaw byłem, jak mój równolatek postrzegał życie w PRL-u. Okazuje się, że podobnie jak ja i że miał pewne podobne doświadczenia. Też jako licealista został zapisany do ZMS-u i też w 1968 r. po praniu mózgów przez swoich funkcyjnych zniszczył legitymację i podobnie jak mnie nic złego go z tego tytułu nie spotkało. Co nie znaczy, że mu później, już jako autorowi tekstów kabaretowych tego gestu nie wyciągnięto.Mnie wyciągnięto to dopiero w 1985 r., gdy ubiegałem się o stanowisko dyrektora biblioteki. Ale nie przeszkodziło.
Zdawałoby się, że ktoś taki jak Janusz Weiss będzie sypał anegdotami. Otóż nie sypie, ale dawkuje je z dużym umiarem. Raz tylko wybuchnąłem śmiechem. Otóż pisząc o swoich dziecięcych lekturach, fascynacji indiańskimi powieściami Karola Maya poruszył en temat w rozmowie ze swoim kolega, który wyemigrował do USA. Otóż ów kolega zatrudnił u siebie jako pomoc Indiankę z meksyku, która oczywiście dość szybko ściągnęła za sobą syna. Kiedyś, gdy opowiadał chłopcu główne wątki "Winnetou" ten parsknął śmiechem. Okazało się, że w języku Indian Keczua Inczuczuna, a tak nazywał się wielki wódz, którego śmierć opisuje barwnie Karol May, znaczy ni mniej ni więcej tylko "Wielki Chuj". Jak widać, jakiś konsultant niemieckiego pisarza zrobił mu niezłego psikusa.

PS.
Musze się przy okazji wytłumaczyć. Otóż książkę Weissa, ładnie wydaną, w twardej oprawie, z licznymi fotografiami, przynieśli mi do szpitala moi współpracownicy. Bez otwierania położyłem ją sobie na szafce, gdyż wciągnęła mnie tymczasem pierwsza część trylogii "Millenium". Dopiero wczoraj sięgnąłem po nią, a gdy otworzyłem, znalazłem piękna dedykację z podpisami całej mojej załogi. Być może było im przykro, że nie otworzyłem jej ani w ich obecności, ani nawet przed drugimi ich odwiedzinami. Tą drogą im więc za zawarte w dedykacji życzenia powrotu do zdrowia dziękuję, a za popełnione faux-pas wyrażam zawstydzenie. Naprawię to, gdy wrócę do pracy

okładka

3 komentarze:

  1. Przyznam się, ze ja nie słyszałam... Niemniej pozdrawiam noworocznie i Z D R Ó W K A zyczę, choc teraz trzeba wiele cierpliwości, masz jeszcze kilka tygodni przed Tobą aby "dojsc do siebie", takie uparte te obecne wirusy:)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Tadeusz Nyczek napisał książkę o Salonie Niezależnych, ale jest trudno dostępna. Na You Tube warto posłuchać ich piosenki "Jajco holenderskie blues". Mnie nieustannie ona bawi. Podobnie jak Wywiad z wodowskazem. Też jest na You Tube. Polecam.
    Za życzenia dziękuję. Żyję ostrożnie, żeby porządnie wydobrzeć

    OdpowiedzUsuń
  3. Ile można teraz spotkać sfałszowanych życiorysów tylko IPN wie.

    OdpowiedzUsuń