piątek, 27 kwietnia 2012

Pierwszy ułan Drugiej Rzeczypospolitej

Bolesław Długoszowski herbu Wieniawa (1881-1942) znany jest głównie jako bohater licznych anegdot i autor bon motów,  a lepiej znającym historię także jako adiutant marszałka Piłsudskiego.
Jest to wystarczający powód, żeby chcieć dowiedzieć się o tej barwnej postaci więcej. I oto trafia się okazja, gdyż podwarszawska oficyna LTW wznowiła zbiór  wspomnień Długoszowskiego, starannie opracowanych przez prof. Romana Lotha, który też poprzedził je wstępem.
Nie przeczytałem jeszcze całej, liczącej ponad 300 stron książki, opatrzonej dość licznymi fotografiami. Ale zrobię to. Nie tylko z chęci bliższego poznania losów kawalerzysty, jego wojennych peregrynacji, przygód dyplomatycznych (cudem uszedł z życiem w komunistycznej Moskwie) i spotkań z
marszałkiem. Tym bardziej, że autor  niezbyt dbał o szczegóły: lekko koloryzował, mylił nazwiska przywoływanych postaci, oczywiście tych epizodycznych oraz kontaminował, czyli łączył dwie lub więcej postaci w jedną, na skutek czego wydawała się ona barwniejsza. Błędy te i zabiegi są jednak prostowane przez edytora. Drugim ważnym, jeśli nie zgoła ważniejszym powodem zamiaru doczytania książki aż do indeksów jest zachwyt niepospolitym darem narracji  autora, bogactwem słownictwa z użyciem słów, które tymczasem wyszły z użycia oraz zachowaną, dziś już uważaną za archaiczną, składnią.




Książkę otwierają wspomnienia z dzieciństwa (w Bobowej pod Grybowem), po czym następują relacje z pierwszych dni i tygodni w I Brygadzie, w której po paru dniach w roli piechura został ułanem w kompanii owianego legendą dowódcy Władysława Beliny-Prażmowskiego. Opisywane potyczki, w których brał udział zupełnie nie kojarzą się z wojną, lecz z pełną przygód i anegdot wojaczką, ot ubarwieniem codziennego żołnierskiego żywota. Charakterystycznie, że podobnie opisywał swoją służbę u Piłsudskiego Władysław Broniewski, który ponadto bardziej interesował się możliwościami przeżycia przygód natury erotycznej.
Widać, że gdy ma się zacięcie do wojaczki (i ma się trochę szczęścia) to jest ona rzemiosłem i przygodą, a nie czymś traumatycznym. Nawet gdy zdarzy się ponieść niejaki uszczerbek na ciele.


W bibliotece szykuje się pewna dość istotna zmiana. Po latach wolności od dokumentowania dorobku naukowego pracowników uczelni obowiązek ten wróci do nas. Poniekąd na nasze życzenie, ale nie dyktowane chęcią zwiększenia naszego znaczenia, lecz zapewnienia kompletności danych. Nie dla niej samej, lecz w celu pełnego ukazania dorobku naukowego, co przekłada się na zaszeregowanie uczelni oraz wynikające stąd szanse sukcesu przy ubieganiu się o granty i inne środki na badania oraz inne formy aktywności. Np. na uruchomienie uczelnianego repozytorium publikacji naukowych oraz tekstów dydaktycznych.

A w perspektywie najbliższej - wyjazd na kongres Ruchu Palikota, a potem Tydzień Bibliotek. Tym razem jadę z odczytem do Jastrzębia-Zdroju, a po powrocie uroczystość we Wrocławiu. Mam się na nią stawić niezawodnie, gdyż mam dostać przyznany już rok temu Złoty Krzyż Zasługi.Formalnie w niczym on nie pomaga, ale daje jednak poczucie satysfakcji, że moja aktywność w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich jest dostrzegana i doceniana. Nie tyle przez prezydenta, który za jednym zamachem podpisuje setki takich decyzji, ale przez koleżanki i kolegów, którzy o to wyróżnienie wystąpili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz