Drugi powód wyjazdu był można rzec towarzyski. Miło jest spędzić czas wśród koleżanek i kolegów po fachu, do tego w większości zrzeszonych w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich, odnowić stare znajomości i zawrzeć nowe, porozmawiać o sprawach zawodowych w podróży i gdzieś w którejś praskiej gospodzie czy kawiarni.
I wycieczka spełniła te obietnice. Po dojechaniu komfortowym autokarem, a już na miejscu trasa wiodła w okolicach obfitujących w gmachy zaprojektowane z dużą fantazją przez światowej sławy architektów, przewodnik, sympatyczny Czech mówiący ładnie po polsku, zaprowadził nas do Klementinum, czyli Biblioteki Narodowej. Tam mocno już starszy pan dr Vacek opowiedział – po polsku! - o gromadzonych na bieżąco, ale od dziesiątek lat, zbiorach slawistycznych. Jak należało się spodziewać, zafascynowany jest swoja pracą, a zbiory uważa za wyjątkowe. Zbiory zabytkowe mieliśmy zobaczyć następnego dnia.
Obiad był w restauracji blisko centrum Pragi na tzw. Nowym Mieście. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby zamówiony był w którejś z setek gospód, słynących ze specyficznego klimatu, co stanowiłoby dodatkową atrakcję. Ale jednak było smacznie i dość obficie. Tyle, że bez swoistej dla stolicy Czech atmosfery.
W ramach dwóch godzin przeznaczonych na czas wolny przewędrowaliśmy ze znaną od wielu lat koleżanką przez Most Karola, a potem krętymi uliczkami Malej Strany, z popasem na kawę poszliśmy w kierunku autokaru, który dowiózł nas na kwaterę. Hotel na obrzeżach stolicy, podobno dwugwiazdkowy, nie oferował wiele. Ale jedną noc można było jako tako przespać. Na wieczorne piwko trzeba było jednak poszukać lokalu w okolicy. Trafiliśmy do małej knajpki prowadzonej przez Chińczyków. Bardzo tu licznych.
Głównym punktem drugiego dnia, poza biblioteką, były Hradczany. Zdeptane przeze mnie wiele razy. Ale skusiły i tym razem. W czasie wolnym dość liczna gromadą zeszliśmy do gospody „U Kocoura” (Pod Kotem), gdzie pierwszy raz byłem w 1973 r. i gdzie wpadam ilekroć jestem w Pradze. Kuchnia wciąż tak samo dobra, obsługa szybka, a ceny jak na centrum umiarkowane. Po drodze, będąc już blisko czekającego autokaru wpadliśmy do małego baru, gdzie zamówiłem… absynt. W Polsce niedostępny.. Pierwszy łyk dał smak goryczy, wszak absynt to piołunówka, ale następne już wydawały się wyjątkowo łagodne. „50” nie dała żadnych innych doznań.
Na miejscu okazało się, że jedna osoba nie dotarła na czas. Po półtorej godzinie czekania, zmian postoju autokaru (wymuszonych przez straż miejską) poszliśmy z pilotem na policję, żeby zgłosić zaginięcie. W drodze z policji wpadłem do sklepu i kupiłem butelkę tego specyfiku na poczęstowanie załogi naszej biblioteki.. Kiedy wróciliśmy, „zguba” się znalazła. Mogliśmy więc ruszyć w drogę do domu.
W gospodzie "U Kocoura" (fot. Stefan) |
A przed wyjazdem mieliśmy w bibliotece prezentację oprogramowania HAN (Hidden Automatic Nawigator) pozwalającego na zintegrowane przeszukiwanie wszystkich wykorzystywanych tu baz danych, łącznie w własnym katalogiem. Poza tym pozwala ono na przeszukiwanie ich z domowych komputerów po zalogowaniu się do biblioteki. Zaprosiliśmy kadrę kierowniczą uczelni oraz Radę Biblioteczną, ale frekwencja była niewielka. Na szczęście była najbardziej chyba zapracowana w Dolnośląskiej Szkole Wyższej osoba dr Hana Cervinkova, która przy tym wiele publikuje i prowadzi aktywna działalność społeczną. Pozwala to mieć nadzieje, że jej głos w dużym stopniu zaważy na decyzji o zakupie oprogramowania. Jeśli nie w ramach jakiegoś większego projektu naukowego lub dydaktycznego, to po prostu z budżetu biblioteki, kosztem ok. 1000 woluminów nowości wydawniczych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz