Po lekturze wielowątkowej opowieści o tzw. ziemiach odzyskanych zaraz po wojnie i dziś Niedopolska, Sławomira Sochaja (Filtry, 2024), o której wnet napiszę więcej, uzmysłowiłem sobie, że autor postrzega stan rzeczy w miastach, głównie zresztą dużych.
Pisze m.in. o języku Polaków osiadłych na Dolnym Śląsku i dalej aż do Bałtyku na wschód od Odry. Wymieszały się tu języki Polaków wysiedlonych z Krasów Wschodnich i Łemków z południowo-wschodniej Polski oraz dotychczasowych ziem polskich, którzy postanowili osiedlić się na obszarach pozostawionych przez Niemców. Sprawiło to, że w miastach paradoksalnie ta mieszanka języków, gwar i narzeczy musiała sprawić, że tu najszybciej zapanował polski język literacki, jaki możliwy do wzajemnego zrozumienia.
Oparł on swój nie to reportaż, ni esej na dość rozległej literaturze. Więc i przyjął szeroką perspektywę.
Odpowiadając na apel jednej z czytelniczek mego bloga uznałem, że z mojej osobistej perspektywy mógłbym zobrazować sposób porozumiewania się osiadłych w mojej okolicy, w dwóch sąsiednich wsiach w powiecie złotoryjskim, dawnych Kresowian - jednych z okolicy Lwowa i Tarnopolska, i drugich z okolic Buczacza. Tzw. centralaków, Polaków pochodzących z ziem rdzennie polskich było tu mało i zajęli gospodarstwa na peryferiach wsi. Zresztą mężczyźni szybko znaleźli zatrudnienie w niedalekiej kopali rudy miedzi "Konrad" (mówiło się, że pracują na Kondracie) lub zatrudnili się w miejscowych PGR-ach i zajęli mieszkania w budynkach przed wojną najpewniej zajmowanych przez pracowników najemnych u posiadaczy tych majątków. Zresztą, na PGR-y mawiano właśnie "majątki". Pewnie przez analogię do majątków należących do większych gospodarstw bogatych właścicieli. Osadnicy, bo tak pewnie należałoby o nich mówić, pochodzili ze wsi o ludności mieszanej - polskiej i ukraińskiej. Jeśli chodzi o moich rodziców, matka mieszkała w dużej wsi o wyraźnej przewadze ludności polskiej, zaś ojciec chyba panowała równowaga. Dość, że tata starał się mówić po polsku, ale do rodziny pozostałej "za Bugiem" pisał po ukraińsku.
W ogóle mówiło się mieszaniną polskiego o brzmieniu kresowym, z wtrącaniami ukraińskimi lub rosyjskimi. Mężczyźni klęli zdecydowanie po ukraińsku i rosyjsku. W przypadku osadników wojskowych, jak mój tata, mógł to być efekt służby w I Armii Wojska Polskiego, w której oficerami w większości byli Rosjanie. Tata znał ukraińskie pieśni. Kiedy np. pod koniec biesiad tata intonował "Razprahajty chłopci koni" (wyprzęgajcie chłopcy konie) mama kazała nam i tacie ubierać się i wracać do domu, bo to znaczyło, że tata ma już w czubie i jeszcze jeden kieliszek i będzie gorzej. Na szczęście tata słuchał się mamy. A kiedy zdarzyło mi się powiedzieć coś, co tata uznał za głupie, kwitoował to słowami "A tebe durnyj pip chrystył" (ciebie chrzcił głupi pop).
Tu i ówdzie, pojawiały się motywy z języka jidysz. Np. mama w złości nazywała mnie Hamanem, a osoby uznawane za dziwaków nazywano "myszugene" lub "meszuge".
Polszczyzna, zwłaszcza mojej mamy przypominała lwowski bałak, który poznałem później w mowie moich późniejszych profesorów oraz lwowskich piosenek i skeczy. Poza tym w przymiotnikach i przysłówkach do rzeczy rodzaju męskiego pojawiała się spółgłoska "-j" , np. dużyj, małyj, a zamiast samogłosek "o" lub "e" słyszało się ""u" lub "i"lub "y", np. "wysołyj", a o najbliższym miejscie Złotoryja mawiano "Złutoria", a jak ktoś uczył się w Chojnowie, mówiło się "uczy si w Chujnowi".
W charakterystyczny sposób zdrabniano imiona. Parę przykładów naszych sąsiadów:
Tońko (Antoni),
Władżko (Władysław),
Jańcio, Janio, Jaśko (Jan),
Wacko (Wacław),
Wicko (Wincenty),
Jóźko (Józef)
Kaziuńka (Kazimiera)
Poluńka (Apolonia),
Michaśka (Michalina).
Nazwiska żeńskie zaś miały postać np.:
Mierzwiaczka (Mierzwiakowa),
Białaska (Białasowa),
Frydryczka (Frydrychowa),
Kowczycha (Kowczowa)
Szozdycha (Szozdowa, choć najpoprawniej byłoby Szoździna)
Tylko kierowniczka szkoły, nie była żadną Misztalką, tylko panią Misztalową. Ale już jej szwagierka w sąsiedniej wsi była Misztalką.
Zanim nauczyłem się czytać, sam tak mówiłem. Czytanie gazet, książeczki do nabożeństwa (to był mój pierwszy elementarz) sprawiło, że zacząłem mówić jak należało. Któryś z sąsiadów, który przyniósł buty do reperacji (tata na wojnie nauczył się szewstwa i naprawiał buty, najczęściej za pół litra) po jakiejś mojej odzywce stwierdził z podziwem "Mówi jakby z książki czytał". Potem usłyszałem to zdanie w filmie "Nie ma mocnych". I kiedy do sąsiadki pani Mierzwiakowej zwróciłem się już poprawnie, zareagowała "Jaka ja Mierzwiakowa, ta ja Mierzwiaczka!"
Kiedy poszedłem do szkoły już mówiłem mniej więcej poprawnie, choć niektóre błędy, np. "wyłańczać", "półtora" w związku z wszystkimi rodzajami rzeczowników) popełniane przez nauczycieli, wyeliminowałem dopiero jako dorosły.
Ale większość moich rówieśników nie tylko zaciągała, ale mówiła gwarą kresową. Nauczyciele wkładali wiele wysiłku żeby zdrożyć ich do mniej więcej poprawnej polszczyzny i w ogóle kultury języka.
Do dziś pamiętam, jak mój starszy kolega, syn sołtysa, przyszedł do naszej klasy, wtedy pierwszej, i wyrecytował "Proszy pani, nasza pani, prosi pani, żeby pani naszyj pani pożyczyła kredy".
Na zdjęciu ja z mamą i kurami ok. 1952 lub 1953 rok