niedziela, 29 sierpnia 2021

Wieś dolnośląska po wojnie. Rośliny uprawne

Rośliny okopowe. Jako warzywo siało się buraki czerwone. Na tyle, żeby w zależności od wielkości rodziny wystarczyło wczesnym latem na boćwinę, a potem na barszcz i ćwikłę. A liście z dojrzałych buraków szły na karmę dla zwierząt. Nie znam przypadku, żeby przygotowywano buraczki na ciepło. Dlatego czymś niespotykanym było dla mnie, moich kolegów i koleżanek, gdy podczas wycieczki do Warszawy podano nam buraczki na ciepło. Wyglądały niezbyt zachęcająco, ale ponieważ byliśmy przed wycieczką poinstruowani, jak zachować się w restauracji, czyli m.in. wszystko zjeść, więc nie było rady. Ale kiedy nie bez pewnej niechęci zjadłem pierwszy kęs, okazały się niezwykle smaczne. Kiedy o tym opowiadałem w domu, wywołałem zdziwienie u rodziców.
Poza tym w przeważającej większości gospodarstw siano buraki cukrowe. Od kilkudziesięciu arów do hektara. Było z tym kupę roboty. Bo kiedy wzeszły, trzeba było je przerywać, czyli usuwać nadmiar tych zasianych, żeby odstęp między mającymi nadal rosnąć wynosił ok. 15 cm. A przy okazji usunąć chwasty, przede wszystkim perz. Od dzieciństwa uczestniczyliśmy w tej pracy. A późnym latem wykopywało się okazałe korzenie, zgrubnie oczyszczało motyką lub łopatą i zrucano na stos. A potem odwoziło do punktu skupu w sąsiedniej wsi. Liście przeznaczano do skarmiania zwierząt na bieżąco, a resztę zakopywało w kopcach na kiszonkę. Proces chemiczny zachodzący w kopcach sprawiał, że ona zimą nie zamarzała. Ale wydzielała specyficzną intensywną woń. Zresztą gospodarstwa wiejskie to była mieszanka miłych aromatów, gdyż przy domach były ogródki kwietne, ale w większych gospodarstwach poniemieckich na podwórzu mieściło się gnojowisko. Żeby nie trzeba było daleko wywozić z chlewów, stajni czy obór zabrudzonej przez zwierzęta ściółki. Efekt był taki, że latem w mieszkaniach nie można było opędzić się od much. W naszym gospodarstwie tata wyznaczył miejsce na gnojowisko za stodołą, więc obornik wywozić trzeba było taczką. To była cena za mniejszy smród i mniej much.
Siało się również buraki pastewne, do skarmiania zwierząt domowych. A niektórzy gospodarze uprawiali buraki nasienne.  Wymagały one większej staranności w uprawie. Decydowali się na nią nieliczni, bo plony były niepewne. Po prawdzie nie wiem, czy sprzedawało się już wymłócone ziarno, czy oddawało się wraz z suchymi łodygami i liśćmi. 

Sadzono ziemniaki. Ze zbiorów z poprzedniego roku selekcjonowano małe bulwy jako tak zwane sadzeniaki lub większe przekrawano na pół. Najpierw szła "napędzana" koniem sadzarka, która wykonywała równomiernie oddzielone dołki, a potem do nich wrzucano sadzonki. Następnie pługiem zaorywano je tak, żeby skiby odkładane z obu stron tworzyły kilkunastocentymetrowe nasypy.
Z dzieciństwa pamiętam akcje zbierania stonki, która uszkadzała łęty i upośledzała wzrost bulw. Kiedy zaczynał się okres kwitnienia, pola ziemniaczane wyglądały jak kwietne łąki z równymi rzędami białofioletowego kwiecia. Ale wtedy właśnie zaczynała się plaga stonki.
W wyznaczone przez sołtysa dni młodzież wiejska a także dziatwa szkolna uzbrojona w butelki z naftą lub kanki ruszała w pola. Żerujące na liściach, łodygach i kwiatach dorosłe stonki oraz - najczęściej - różowe larwy strząsało się do butelek. Czasem, gdy spadły na ziemię trzeba było wziąć je w palce i wrzucić do nafty. W ciągu przedpołudnia dało się przejść tak  kilka pól. A potem porównywało się urobek. W domu mama spłukiwała zebrany przeze mnie i brata plon wrzątkiem i dawała zjeść kurom. 

Jesienią były wykopki. Znów przydawały się poniemieckie kopaczki. Takie pługi z obracającymi się jak śmigło widłami. Szło się za tym pługiem i zbierało ziemniaki i zrzucało na większe kupki. Albo zbierało się do koszyka i po napełnieniu wysypywano na wóz.
A pod wieczór paliło się w ognisku łęty. Gdy już powstawała górka tlącego się jeszcze popiołu wrzucało się ziemniaki, których w pośpiechu nie zebrało się dość dokładnie. To już było zajęcie dla dzieci, które uczestniczyły w wykopkach. Nieumyte, pokryte grubą łuską przypalonej skórki z ziemią, obrane w pośpiechu, bo parzyły palce, posolone, miały wyborny smak. Co przezorniejsi mając na uwadze  pieczenie ziemniaków zabierali do kieszeni trochę soli i dzielili się z innymi. Reszcie nie spalonych łęcin pozwalało się zwiędnąć lub nawet wyschnąć i były zaorywane.
Kto miał w gospodarstwie dużą piwnicę, składował tam ziemniaki.
Ale na ogół jesienią w zagrodach pojawiały się ziemne kopce, w których ziemniaki zachowywały świeżość. Tylko słabsze egzemplarze gniły i trzeba było je wybrać, żeby nie zarażały innych ziemniaków. Kopce stawały też w naszym gospodarstwie, ale pamiętam, że któregoś lata, gdy jak zwykle spędzał je u nas mój stryj, budowlaniec, zbudował wspólnie z tatą piwnicę przy domu. Jednak z zewnątrz wyglądała jak kopiec, zwłaszcza, że okryta została ziemią i z latami porosła trawą




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz