niedziela, 28 kwietnia 2024

Dwie powieści (anty)radzieckie

Parę lat temu przeczytałem  powieść Wasilija Grossmana Życie los ((W.A.B,  2009) i spisałem wrażenia z lektury w blogu, który już przepadł w cyberprzestrzeni. Kiedy w 1960 r. autor dostarczył tę powieść do wydawnictwa, do jego mieszkania wtargnęła milicja i zabrała wszystkie egzemplarze maszynopisu, a nawet taśmę maszynową użytą do jej spisania. Autorowi zaś dano do zrozumienia, że to co napisał to bomba atomowa, którą Zachód może rozwalić Związek Sowiecki i że powieść nie ukaże się przez najbliższe 300 lat. A jednak ukazała się, gdyż jeden egzemplarz autor przekazał poecie Siemionowi Lipkinowi  i ten w latach siedemdziesiątych wywiózł ją do Szwajcarii, gdzie powieść ukazała się w 1980 r. Jednak rękopisy nie płoną!
Również ostatnia powieść tego pisarza, Wszystko płynie napisana pod koniec lat pięćdziesiątych też nie miała szans na druk w Związku Sowieckim. W Polsce została wydana w 1984 r. w tzw. drugim obiegu przez wydawnictwo Krąg, a w Rosji dopiero na fali pierestrojki w roku 1989.
Teraz wydawnictwo Noir sur Blanc wydało obie powieści. Powieść ma dość prostą akcję. Iwan Grigorijewicz po trzydziestu latach łagrów i śmierci Stalina wychodzi na wolność. Wie tylko, że  żyje jego kuzyn w Moskwie. Jedzie do niego, już w Moskwie korzysta z łaźni publicznej, żeby się oporządzić i pozbyć wszy, ale u kuzyna mimo sutego przyjęcia niewiele zjada i nie korzystając z oferty noclegu wyjeżdża do Leningradu, gdzie mieszka jego dziewczyna, już tymczasem mężatka i matka.  W końcu w jakimś mieście znajduje pracę w spółdzielni inwalidzkiej i zamieszkuje u wdowy z synem. Osiągnąwszy wiek emerytalny jedzie w rodzinne strony nad Morzem Czarnym, choć wie, że rodzice nie żyją. Chce jednak przypomnieć sobie krajobrazy z dzieciństwa i młodości. Czytelnik domyśla się tylko, że to człowiek nieźle wykształcony, bystry obserwator i zdolny do formułowania ogólnych wniosków. Nie wiadomo, za co został skazany najpierw na dziesięć lat łagru, z czego w końcu uzbierało się trzydzieści. Bo wciąż żył i miał siły do pracy. Nie musiał wiedzieć, za co został skazany, jak miliony mieszkańców kraju. Siedzący w ciasnych celach dostawali pasek papieru z podaniem paragrafu 58 z oznaczonymi cyferkami oznaczającymi działania kontrrewolucyjne, wsadzani byli do transportu i jechali daleko za Ural.
Ale prawdziwą treść  mają kolejne rozdziały, będące narracjami postaci powieści lub refleksjami Iwana Grigorijewicza. W jednym z pierwszych kuzyn Iwana Nikołaj dokonuje swoistej wiwisekcji własnego oportunizmu, pozwalającego mu rozwijać karierę naukową. Z pewnymi oporami godzi się na wygłoszenie przemówienia piętnującego lekarzy pochodzenia żydowskiego, przeciw którym nagonkę rozpętał Stalin i jego zausznicy, choć wie, że teoria Łysenki jest bzdurą, publikuje artykuły wspierające tę teorię, a gdy przyjeżdża jego kuzyn Iwan, rozmowę z nim zaczyna od słów "Mnie też nie było lekko", więc gdy ten to słyszy, uznaje, że w tym domu nie ma czego szukać.
Swoją drogą czytelnik dowiaduje się, że miarą komfortu w mieszkaniach moskiewskich mieszczuchów jest posiadanie polskich mebli!
Inne straszne wieści o przesłuchaniach, wymuszeniach zeznań przez GBP, opowiadają mu współtowarzysze niedoli, kobieta u której zamieszkał opowiada o Hołodomorze na Ukrainie, w usta nieżyjącej już matki wkłada opowieść o kolektywizacji wsi i de facto niewolniczej pracy kołchoźników, sam zaś snuje myśli o ludzkiej potrzebie wolności i opresyjnej władzy sowieckiej, która stara się, z różnym skutkiem to pragnienie zdusić.
Moim zdaniem - wspaniała literatura!
Z biblioteki pożyczyłem zaś powieść Wasilija Aksionowa Wyspa Krym (Amber, 2001). Dawno, dawno temu, kiedy pracowałem w bibliotece Instytutu Filologii Słowiańskiej, czytałem debiutancką powieść tego autora Koledzy, która otworzyła pisarzowi drogę do czołówki pisarzy sowieckich, której wymiarem było danie posady w redakcji jednego z tzw. tołstych żurnałow literackich, czyli czasopism w formie bliskiej książkom, coś jak nasza "Twórczość" czy "Odra". Drogę miał do tego trudną, gdyż był dzieckiem osadzonych w łagrach na podstawie osławionego paragrafu 58 tzw. wrogów ludu. Po studiach medycznych pisał opowiadania o pracy lekarzy i takiej tematyce poświęcił swą pierwszą powieść.  Z czasem jego twórczość zaczęła budzić zastrzeżenia władzy i co za tym idzie krytyczne oceny w prawie literackiej. Z braku możliwości publikowania w kraju zaczął wydawać swoje książki za granicą i w końcu sam wyemigrował i przebywał za granicą do czasu upadku ZSRR. Tylko na emigracji mogła ukazać się tu jego Wyspa Krym.
Krym jest tu przedstawiany jako coś na kształt Hongkongu, czyli krainy, której obywatele cieszą się wolnością, mają paszporty i mogą podróżować po świecie, gospodarka oparta jest na zasadzie wolnego handlu, młodzi ludzie stworzyli nawet organizację dążącą do dalej idącej emancypacji i stworzenia odrębnego języka.  Działacze partyjni w ZSRR chętnie biorą delegacje lub poodejmują się agentury na Krymie, w nadziei na wzbogacenie się. Bohaterem jest redaktor naczelny wpływowej gazety, dążącej do zajęcia miejsca obok "Prawdy" i "Izwiestii". Wiedzie żywot playboya, obraca się też w sfera rządzących ZSRR. Tworzy partię, która ma na celu doprowadzenie do zjednoczenia ludu krymskiego z sowieckim. Czyli całkowicie odmiennego celu, w stosunku do oczekiwań swego syna, nacjonalisty krymskiego i ojca, bogatego przedsiębiorcy. Kiedy wreszcie mu się to udaje, Rada Najwyższa Krymu pisze wniosek do Rady Najwyższej ZSRR, ta na to przystaje. Ale jak się okazuje z wszystkimi tego "dobrodziejstwami". Państwo sowieckie łamie wszystkie zasady przyzwoitości. Odbywa się najazd armii i milicji na półwysep, zaczyna się dzieło niszczenia i grabieży prywatnego dobytku, upaństwawiania gospodarki,  a w zawierusze najeźdźczej bohater  traci ojca, syna oraz dwie ze swoich kolejnych kochanek, zaś we Włoszech umiera poddana nałogowi narkotycznemu żona.
Szukałem w Google'u wzmianek  o sytuacji politycznej Krymu w latach siedemdziesiątych, kiedy toczy się akcja powieści. Nie ma nic. Kończy się wojna,  potem w latach pięćdziesiątych Chruszczow decyduje o włączeniu Krymu do Republiki Ukraińskiej, a w 2014 r. Krym wchodzi w skład Rosji.
Pewnie z tego powodu, że Krym ukazany jako wolny kraju dobrobytu trafiają w łapy Sowietów powieść Aksionowa określana jest jako antyutopia. Ale wspaniale napisana i przetłumaczona na polski.






środa, 3 kwietnia 2024

Nowy kryminał po wrocławsku

Mieczysław Gorzka się rozkręca. Chyba definitywnie rozstał się z komisarzem Zakrzewskim., który prawdopodobnie stał się ofiarą "Polowania na psy", poprzedniej powieści tego autora .
Bohaterką najnowszej historii kryminalnej, jak to u tego autora dziejącej się we Wrocławiu i za zachodnich jego okolicach, jest doświadczona policjantka, która po przejściach prywatnych i służbowych postanawia po należnym urlopie nie wracać już do służby.
Ale jak to w kryminałach pojawia się wyzwanie, wobec którego wydział kryminalny policji wrocławskiej jest bezradny. Oto znaleziono trupy dwunastu wyglądających identycznie dzieci. Komendant wzywa więc doświadczoną policjantkę, a prywatnie swoją byłą żonę. Ta po krótkim wahaniu decyduje się na poprowadzenie śledztwa. Stawia jednak warunek - zgody na stworzenia grupy  osób według jej wyboru. Tu mamy nie pierwszy w literaturze czy w filmie przykład tworzenia grupy złożonej z osób o wybitnej unikalnej wiedzy i uzdolnieniach, zgrania jej, zmotywowania i wzbudzenia do siebie zaufania. Ci dość szybko ustalają, że tych trupów powinno być  szesnaście i okazuje się, że faktycznie tyle ich było.
Policjantkę odwiedza jej dawny znajomy, który boi się jakichś Onych. Okazuje się, że zgodnie z przypuszczeniem jednego z członków zespołu, fizyka i filozofa w jednym, możliwe są różne światy i czasy, ów znajomy ma  zdolność znajdowania się w różnych czasach i światach. Podobnie jak zamordowane dziecko. Każdemu znalezieniu się w innym czasie i świecie (ale cały czas w okolicach Wrocławia) towarzyszy nawałnica i bywa, że pokazują się owi Oni i/lub psy o dziwnych właściwościach. Policjantka decyduje się towarzyszyć znajomemu w takiej wyprawy w inny czas i miejsce i w rezultacie przybliża się do poznania prawdy. I ustalenia, we współdziałaniu z zespołem, który pod jej nieobecność został rozwiązany i trzeba było wywalczyć ponowne jego sklejenie, że faktycznie ofiara była jedna i jeden - realny - sprawca morderstwa.
Prawdę rzekłszy, wolę historie w kryminalne bliższe światu realnemu.

Burza

wtorek, 27 lutego 2024

Jerzy Janicki - lwowiak

 Jako słuchacz radia od dziecka (najpierw był tzw. kołchoźnik, radio mieliśmy gdzieś od przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych) wcześnie zetknąłem się z Jerzym Janickim (1928-2007) jako autorem słuchowisk, gdyż niemal od samego początku w sobotni wieczór (jesienią i zimą) lub przedwieczór (wiosną i latem)  słuchałem o tym, co się dzieje w rodzinie Matysiaków w Warszawie. Tą drogą poznawałem życie w stolicy i dziwiłem się trochę, że w mieszkaniu przy Dobrej drzwi się niemal nie zamykają, bo wciąż ktoś przychodzi lub wychodzi. A potem były inne słuchowiska, w pisaniu których Janicki osiągnął mistrzostwo. Niektóre z nich posłużyły jako scenariusze filmów fabularnych. Pamiętam, jak w rozmowie radiowej tłumaczył, jak w tekście i efektach dźwiękowych odmalować scenerię wydarzeń. Mówił, że nie da się przecież tworząc scenę rozmowy drwali powiedzieć ustami jednego z rozmówców "siądźmy na pieńkach i napijmy się wódki z musztardówek". Trzeba ten tekst rozpisać na dialog.
A potem przyszły znakomite seriale Polskie drogi (scenariusz pierwszego odcinka napisał Bohdan Czeszko), Dom i inne, których był scenarzystą i pomysłodawcą. Sprawiło to, że był popularną postacią w życiu publicznym, częstym gościem w mediach, zwłaszcza w okresie PRL.
Napisał blisko trzydziestu książek, często były to wersje książkowe słuchowisk i scenariuszy filmowych lub utwory, które stały się kanwą filmów. Ale eksplozja pisarstwa nastąpiła, gdy wreszcie mógł wspominać i opowiadać o ukochanym mieście swego dzieciństwa. Bo choć urodzony w Czortkowie, dzieciństwo i wczesną młodość spędził we Lwowie. Tam też uczęszczał do gimnazjum, ale na skutek postanowień aliantów zw Stalinem maturę zdał już w 1946 r. w Krakowie.
Do tej pory chyba nie przeczytałem żadnej książki Janickiego. I nie wiadomo, jak długo trwałby ten stan, gdybym wśród zwrotów w lokalnej bibliotece publicznej, na naszym osiedlu Popowice, nie trafił na książkę Kluczyk Yale (Iskry, 2002).  Dzięki niej wzbogaciła się wydatnie znana mi wcześniej lista polskich znakomitości związanych ze Lwowem i ich powojennych losach, także samego autora, jego zbierackiej pasji związanej ze Lwowem, obyczajach kolekcjonerów (nie chwalą się najcenniejszymi okazami innym zbieraczom, bo mają oni słabości), życiu towarzyskim i topografii, nie przeczytał zabawnych anegdot, np. o tym, jak autor w czasach stalinowskich trafił do aresztu, bo jego kolega na głos przeczytał tytuł wystawianej w Katowicach sztuki "Głupi Jakub" (Tadeusza Rittnera) jako "Głupi jak UB", co podsłuchał milicjant.Ten kolega to wybitny satyryk, pisujący przez lata do "Szpilek".
Pamiętam, że po ciężkiej kontuzji i operacji pisano w mediach o Włodzimierzu Lubańskim, że jest dobrej myśli. Prutkowski napisał, że może jest on dobrej myśli, ale złej nogi.
Nie wiem, czy sięgnę po inne książki Janickiego, ale na pewno poszukam wydanej rok wcześniej książki Czkawka, której Kluczyk Yale jest jakby dalszym ciągiem. I pewnie też przeczytam w dwa wieczory, przerywając lekturę opasłego tomu Galicja Normana Daviesa.
Okładka książki Kluczyk Yale Jerzy Janicki

sobota, 27 stycznia 2024

O języku polityków, głównie PiS

Michała Rusinka, byłego sekretarza noblistki Wisławy Szymborskiej łączył z poetką dość podobny rodzaj niepospolitego poczucia humoru. Ona dawała temu upust we własnej twórczości, zwłaszcza tego lżejszego kalibru (właśnie ukazał się jej tom Zabaw literackich   (Znak, 2023), on zaś w felietonach, choć przypuszczam, że daje mu wyraz także w wykładach uniwersyteckich i publicznych odczytach. Jest bowiem profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego specjalizującym się w retoryce.
Od pewnego czasu profesor Rusinek drukuje swoje felietony poświęcone językowi współczesnych polityków polskich. Teraz zebrał je i wyszła z tego ponad trzystustronicowa książka zatytułowana Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy (Znak. 2023). Choć chciałoby się dodać "i jak mówią".
A mówią w sposób urągający nie tylko podstawom retoryki, ale poprawności gramatycznej, logicznej i zwyczajnemu zdrowemu rozsądkowi.
W kolejnych odcinkach autor pokazuje absurdy wypowiadane przez polityków PiS. Nie sposób wymienić je tu wszystkie. Jest to np.eufemizm. Otóż ojciec Andrzeja Dudy dążąc do uznania województwa małopolskiego za strefę wolną od LGBT zasugerował, żeby "ideologię LGBT" nazwać "neomarksistowską ideologią płciowości kulturowej", dać temu skrótowiec NIPK i tym sposobem oszukać Komisję Europejską, która miałaby się na tym nie poznać i przyznać województwu fundusze unijne! Ponoć autor nie krył dumy ze swego pomysłu, którego jednak nie zrealizowano.
W następnym rozdziale na przykładzie przemówienia ministra kultury z okazji prapremiery opery "Wanda" (tej, co nie chciała Niemca), według dramatu Norwida. Powiązał tu wszystko ze wszystkim, legendę z poezją, Wandę z Wisłą, krakowskością i polskością i na koniec wyszło mu, że Wisła to Wanda, Wanda to Polska, a Polska to Chrystus narodu, nie narodów, jak chciałby Mickiewicz, tylko narodu, polskiego narodu.
Przemówienie Andrzeja Dudy sumujące Międzynarodowy Konkurs Szopenowski dało autorowi asumpt do napisania o dumie. Mówca rzekł bowiem "Chcę powiedzieć tak, bardzo jesteśmy dumni z tego, że Chopin był Polakiem, że pochodził z naszego kraju, że stąpał po polskiej ziemi" (po po polskiej ziemi się stąpa). Dalej powiedział Duda, że Polacy słysząc Chopina widzą płynącą Wisłę, pochylone wierzby i pola. Ale według niego muzyka Chopina nie jest dzisiaj muzyką polską. Grają ją bowiem "artyści z całego świata i każdy z nich w muzyce słyszy swoje, grając swoje. Czyli co? Swoje cieki wodne? Swoją roślinność?
Rozdział "Nóż"autor zaczyna opowieścią profesora polonistyki ze Sztokholmu, który zadał swoim studentom przetłumaczenie na szwedzki zdania Marka Hłaski, wedle którego gość wszedł do baru i "puścił pawia". Jeden ze studentów napisał, że bohater, wchodząc do baru, trzymał e ręku torbę, z której wypuścił egzotycznego ptaka. Ale to było tylko pendant do historii o niezrozumieniu metafory. Otóż poseł Janusz Kowalski poskarżył się, że przewodniczący Rady Medycznej przy ministrze zdrowia "groził nożem" jemu i posłance Siarkowskiej. Tymczasem ów profesor wyraził się, że "nóż mu się w kieszeni otwiera" ma widok posłów uniemożliwiających szczepienie dzieci przeciw covidowi w jednym z domów dziecka. W efekcie na forach społecznościowych radzono posłowi, żeby nie bał się, gdy ktoś o kimś powie, że ma węża w kieszeni, żeby słysząc o rzucaniu się na głęboką wodę nie zrozumiał jako zamiaru utopienia posła, a gdyby jednak się topił, nie chwytał się brzytwy., a życzenia połamania nóg nie uznał za groźbę karalną.
Tych parę przykładów spośród ponad trzydziestu było dla mnie też przypomnieniem lub zgoła rozszerzeniem wiedzy o języku ojczystym. Nie wiedziałem np. co to jest metanoia, a teraz wiem, że to jest jeden ze sposobów kłamstwa uprawianego przez Mateusza Morawieckiego ("Niedawno, dosłownie parę dni temu, dosłownie wczoraj na Radzie Ministrów przyjęliśmy ustawę o emeryturach rolniczych"). Z tego rozdziału dowiedziałem się, że według Morawieckiego Turcja jest naszym południowym sąsiadem. Co prawda przez kilka państw.
Po dwóch latach rządów PiS (2005-7) ukazało się kilkadziesiąt artykułów parę poważnych monografii książkowych o języku propagandy PiS, też niewolnych od anegdotycznych "kwiatków". Widać kolejnych 8 lat rządów tej ekipy, pomimo poczynionych olbrzymich szkód na gospodarce, opinii i języku da się skwitować już tylko tak, jak świetnie zrobił to Michał Rusinek
Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy


 

piątek, 12 stycznia 2024

Odrzania lub raczej poniemiecczyzna

Z czterech książek, które dostałem pod choinkę najszybciej sięgnąłem po książkę renomowanego już autora literatury non fiction Zbigniewa Rokity Odrzania (Znak, 2023). Byłem przekonany, że rzecz dotyczy ziem mniej więcej 100 km na wschód od Odry, skąd w wyniku rozstrzygnięć aliantów po upadku III Rzeszy wysiedlono Niemców i zasiedlono ludnością Polską, głównie tą, którą wysiedlono  z tzw. Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej. Ale autor objął tą nazwą także znajdujące się obecnie w granicach Polski tzw. Prusy Wschodnie, czyli mniej więcej Warmię i Mazury. Nazwą tą objął też Wolne Miasto Gdańsk, którego obszar sięgał na południe aż po Tczew i Malbork i w 90 procentach zamieszkały przez Niemców.
Autor bez ogródek dezawuuje liczne mity stworzone przez powojenną polską propagandę, a także napisaną pod jej potrzeby edukacji i propagandy naukę historii.
Przede wszystkim odziera z resztek szat mit o powrocie na Ziemie Odzyskane. Te ziemie zostały po prostu Niemcom, jako pokonanym w wojnie, zabrane. Dlatego nazywa je Ziemiami Zyskanymi. Według tego co przeczytałem Rząd Polski na Uchodźstwie nie palił się do przejęcia tych Ziem. Obawiał się, że przesiedlonych ok. 2 mln Polaków nie będzie w stanie zagospodarować ziem, na których mieszkało 10 mln Niemców. Zwłaszcza, że znaczna część przesiedleńców, żyjąca na Kresach na wsiach nie żyła na tym poziomie cywilizacyjnym, co wysiedleni Niemcy.  Co w części się potwierdziło i trzeba było część przeznaczonych do wysiedlenia Niemców zatrzymać, żeby obznajomili przesiedleńców z nieznanymi im do tej pory urządzeniami i metodami pracy.
Autor zbierając materiały przewędrował całą  Polską wzdłuż i wszerz, a nawet dość daleką zagranicę, odbył  dziesiątki rozmów z historykami oraz świadkami wydarzeń sprzed dziesiątek lat. W rezultacie odbrązowił trochę i tak powoli kruszejący obraz heroizmu lat tuż powojennych. Żyjąc w azylu stworzonym przez rodziców i nauczycieli nie wiedziałem, że mimo propagandy rządowej o powrocie na wieki na dawne Ziemie Piastowskie, przesiedleńcy jeszcze długie lata nie byli pewni, czy są :na swoim". A dysponenci propagandy nie byli pewni jeszcze bardziej. Zresztą w mediach  wciąż słyszało się i czytało o rewanżystach z Bonn, a emblematycznymi rewanżystami byli wymieniani łącznie Hupka i Czaja. Otuchy po trosze dostarczyła umowa między kanclerzem RFN Willy Brandtem a Gomułką, ale  kropkę nad i postawiło dopiero umowa premiera Mazowieckiego z kanclerzem zjednoczonych Niemiec Helmutem Kohlem.
Do Wrocławia przyjechałem na studia w 1966 r. Miasto już się rozbudowywało, choć wiele połaci w okolicach centrum ziało niezrozumiałymi pustkami. Autor obrazowo pisze o ograbianiu miasta z cegieł. Podobno przez 10 lat po wojnie wywieziono ich z Wrocławia, głównie do Warszawy około miliard. Ograbiano też inne  dolnośląskie miasta. Rozbierano budynki z powodzeniem nadające się do remontu i przebudowy. Z niedowierzaniem dowiedziałem się, że w 1956 r. Wrocław przedstawiał obraz jeszcze gorszy niż tuż po wojnie.
Przekonuje mnie swego rodzaju chronologizacja zmiany postaw i świadomości osiedleńców i ich zstępnych, a także wysiedlonych i ich potomków. Autor wyróżnia trzy fazy. Pierwsza trwała mniej więcej 30 lat po wojnie. Mimo niepewności przesiedleni oswajali się z nowym miejscem, a pewności dodawało osiedlanie się tu ludności z tradycyjnych ziem polskich. Na Dolnym Śląsku i w samym Wrocławiu przybywało zwłaszcza Wielkopolan. Historycy zaś wytrwale poszukiwali śladów  dawnej polskości tych ziem, uzasadniających prawa do ich posiadania przez PRL. Przez następnych około 20 lat dzięki otwartości na Zachód ekipy Gierka zaczęli przybywać na Ziemie Wyzyskane dawni ich mieszkańcy. Wrocław, Szczecin i inne miasta nawiedzane były przez dziesiątki zorganizowanych wycieczek, głównie osób starszych.  Ale przyjeżdżały też pojedyncze osoby i mniejsze grupy. Przyjmowane zresztą serdecznie. W mojej rodzinnej wsi, do której wtedy przyjeżdżałem na wakacje, wiele rodzin miało "swoich Niemców". Moi rodzice też. Bardzo im smakowała "Cubrovka" (żubrówka) i "Jarcerbiak (jarzębiak) i zwykle wyjeżdżali z kilkoma butelkami w bagażniku. A Polska ludność, już w większości nowe pokolenia, uświadamiała sobie powoli niemiecką przeszłość ich miast wsi.
Na dobre stało się to po 1989 r., gdy stała się wolność słowa i badań. Ruszyło wtedy badanie - przez badaczy i hobbystów - przeszłości (trzymając się terminologii autora) Ziem Zyskanych ogólnie i poszczególnych miast i wsi, osiedleń na tych ziemiach i wysiedleń ludności niemieckiej, na nowo, już w pełnej wersji, zaczęto publikować wspomnienia przesiedleńców i zapiski exodusu Niemców. Tematyka trafiła też do beletrystyki. Niemieccy burmistrzowie miast w Odrzanii wrócili jako patroni ulic, skwerów i placów, a księżna Daisy, pani na pałacu w Pszczynie i zamku w Książu, wolą uczniów wyrażoną w głosowaniu, stała się patronką szkoły. Wreszcie też dawną świetność otrzymało wiele pozostawionych na pastwę losu lub dewastowanych powoli jako budynki czy gmachy szkół, dom dziecka, szpitali i sanatoriów oraz PGR-ów dwory, zamki i pałace. Dodam, że w mojej rodzinnej wsi pałac właściciela dużego majątku służył jako budynek dyrekcji PGR-u, a gdy na skutek zaniedbań popadł w ruinę, został wyburzony i w to miejsce postawiono ni to pawilon, ni barak. Zaś park stracił ławeczki, poosążki, a w końcu stał się pastwiskiem, na którym swoje krowy wypasali okoliczni mieszkańcy.
Jako osiedleniec w drugim pokoleniu, urodzony parę lat po wojnie, czytałem tę książkę z dużą satysfakcją i znów, jak podczas innych książek poświęconych historii wysiedleń i przesiedleń w Odrzanii, zauważałem fakty z własnych przeżyć, o których zapomniałem lub wręcz nie zauważałem.

  Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych