wtorek, 31 grudnia 2013

Polityka od kuchni oczami Marii Berny

Pisałem tu niedawno (przed blisko dwoma miesiącami)o książce pani Marii Berny "Wieża radości". W rewanżu Autorka wpisała piękną dedykację w swojej najnowszej książce "Czwarta prawda", którą parę tygodni wydała jej wrocławska oficyna "ATUT".
Na początek chciałem zrozumieć dlaczego czwarta i zanim dojechałem z nią do domu już wiedziałem. Otóż te trzy znamy z jednego z zabawnych powiedzeń niezapomnianego ks. Tischnera, który powoływał się na jakiegoś górala. A ta czwarta, to prawda samej Autorki.
Jest to bowiem obraz polskiej polityki na szczeblu krajowym i lokalnym widziany przez kogoś, kto w niej aktywnie uczestniczył. Autorka była przez trzy kadencje senatorem dwóch kadencji (1993-97 i 2001-2005), wybieraną z list SdRP, a potem jej następczyni SLD, a w tzw. międzyczasie radną Sejmiku Dolnośląskiego.Kontynuowała wtedy także swoją aktywność w Radzie Programowej Polskiego Radia.       Obraz ukazany został w trojaki sposób. Przebieg swojej aktywności w okresie pierwszej kadencji Autorka zawarła w formie dość skrupulatnie prowadzonego dziennika, uzupełnianego tu i ówdzie o dopisane przed wydaniem w formie książkowej informacje, mające na celu wyjaśnienie opisanych realiów. Następne lata działalności politycznej Autorki poznajemy dzięki wspomnieniom, przetykanym refleksjami na temat uprawiania polityki oraz prezentacją wybranych postaci z polskiej sceny politycznej lat 1993-2005. Trzecią część książki tworzą fotografie opatrzone dość obszernymi objaśnieniami lub komentarzami. Nietrudno się domyślić, że widzimy na nich Autorkę "w akcji", choć w większości tuż po akcjach, gdy ich uczestnicy pozowali do pamiątkowych zdjęć.

sobota, 21 grudnia 2013

Słowackie klimaty w wielokulturowej aurze

Zasygnalizowałem kilkanaście dni temu, że byłem w trakcie lektury świetnej powieści słowackiego autora  Pavola Rankova Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej (Wrocław, 2013). No właśnie, słowackiego? W jednym z pierwszych zdań powieści pisze on o miejscu, gdzie się jej akcja zaczyna "Dorośłi i dzieci, młodzieńcy i starcy, mieszkańcy Levic i ludzie okolicznych wsi, Węgrzy, Słowacy, Czesi, Żydzi, Cyganie, rodzina Niemca Barthla i Bułgara Rankova". Więc jest autor Słowakiem bułgarskiego pochodzenia, na co zresztą wskazuje nazwisko.
W tym wielokulturowym miasteczku na południu Słowacji żyje czwórka głównych bohaterów: piękna Maria oraz trzech zabiegających o jej względy przyjaciół: Słowak Jan, Węgier Peter oraz wywodzący się z żydowskiej rodziny Gabriel. Ich dramatycznie przebiegające drogi życiowe zaczynają się  1 września 1938 roku, gdy wszyscy mają po trzynaście lat, a w kraju umacniają się nazistowskie nastroje, kończą się zaś dokładnie trzydzieści lat później, gdy tzw. bratnia pomoc sprzymierzonych armii Układu Warszawskiego zakończyły kilka miesięcy trwający okres socjalizmu z ludzką twarzą pod rządami wywodzącego się ze Słowacji Aleksandra Dubczeka.

sobota, 14 grudnia 2013

Znów na podium! Biliotekarze Wrocławia na kręgielni

W piątek trzynastego odbyły się trzecie już doroczne zawody kręglarskie wrocławskich bibliotekarzy, które dwa lata temu wprowadziła do kalendarza obchodów Tygodnia Bibliotek i Bibliotekarzy Magda Karciarz z naszej biblioteki. W uznaniu jej zasług w tym dziele mianowana została dyrektorem turnieju. W tym roku zawody odbyły się później, gdyż w tym właśnie tygodniu dyrektorka za granicą. A potem jakoś termin się odsuwał w czasie. Ale jednak odbyły się w granicach roku.
Stawiło się sześć drużyn, bo tyle tylko za pieniądze Zarządu Oddziału Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich udało się wykupić torów na kręgielni "Miraż". A i tak każdy z uczestników musiał dołożyć "dychę".Nagrody zaś - w postaci bonów książkowych do realizacji w "Empiku" ufundowała tym razem Biblioteka Miejska. Jej dyrektor, Andrzej Ociepa, zadeklarował gotowość ufundowania nagród także w przyszłym roku.
Tradycyjnie drużyny były dwuosobowe, ale oznaczało to właściwie tyle, że formalnie występowały dwie osoby, zaś gdyby któraś z tych osób potrzebowała odetchnąć, rzuty mógł wykonać za nią ktoś trzeci lub nawet czwarty. Do wyników liczyły się pierwsze dwie serie rzutów, które zajęły uczestnikom jakieś 40 do 50 minut. Potem przez drugie tyle czasu (tory były wynajęte na półtorej godziny) można już było sobie porzucać poza konkurencją.

środa, 4 grudnia 2013

Czeskie klimaty

Nie wiem od jak dawna, chyba od roku z okładem działa we Wrocławiu wydawnictwo Czeskie Klimaty. Jak nazwa wskazuje, specjalizuje się ono w publikowaniu książek autorów czeskich. Ale nie tylko, bo także słowackich, węgierskich i greckich. Wszystkie wydane są bardzo gustownie, z wyszukaną prostotą.
I właśnie odłożyłem przeczytaną powieść Jaroslava Rudisa (wym. Rudisza) "Grandhotel : powieść nad chmurami". Z żalem, bo czytało się ją z dużą przyjemnością. To jak najprawdziwsze czeskie klimaty, te rodem z prozy Skvorecky'ego i Hrabala. Można rzec, że jest to historia opowiedziana w sposób tak bezpretensjonalny, jak to tylko możliwe. Większość z bardzo krótkich rozdziałów kończy się jakimś na pozór nic nie znaczącym szczegółem, opatrzonym uwagą "to tak na marginesie" lub zapowiedzią wyjaśnienia go lub dopowiedzenia w dalszych częściach opowieści.

sobota, 30 listopada 2013

Biblioteki i bibliotekarze XXI wieku - konferencja we Wrocławiu

Już kilka lat liczy sobie Niewielka, ale aktywna organizacja pod nazwą "Korporacja Wrocławskich Bibliotekarzy", której inicjatorką była prof. dr hab. Maria Pidłypczak-Majerowicz, moja koleżanka jeszcze od czasów studiów, a potem bliska wpółpracownica w Bibliotece Uniwersyteckiej. Dobrze mi się z nią pracowało, bo poza znakomitą znajomością fachu i prostolinijnością, miała w sobie więcej niż ja empatii, dzięki czemu nauczyłem się bardziej rozumieć ludzi, ich potrzebę uznania oraz poczucia więzi z firmą. Ale jej widać ze mną mniej dobrze, gdyż gdy zaproponowano jej pracę w charakterze nauczyciela akademickiego, odeszła z biblioteki. Kilka lat później wyjaśniła, że nie uśmiechała się jej współpraca z drugą moją zastępczynią, której zaproponowałem stanowisko wypełniając testament zmarłej jej poprzedniczki w tym charakterze śp. Haliny Pabiszowej. Potem szybko uzyskała kolejne stopnie naukowe, w rezultacie czego pracowała jako profesor na Uniwersytecie Wrocławskim, a ostatnio - choć nie wiem, czy wciąż, bo zapomniałem zapytać - na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.
Główną formą aktywności korporacji są doroczne konferencje, które następnie owocują publikacjami naukowymi. Ale widać ja także wśród organizatorów dorocznych obchodów Tygodnia Bibliotek i Bibliotekarzy. Organizuje wtedy różnego typu dyskusje i wystawy.
Wczoraj, 29 listopada, w siedzibie Dolnośląskiej Biblioteki Pedagogicznej, odbyła się piąta konferencja pod hasłem "Biblioteki i bibliotekarze XXI wieku - kształcenie, oczekiwania a rzeczywistość" i chyba pierwsza, na którą zostałem zaproszony, do tego z sugestią zabrania głosu w dyskusji. Jak się okazało - panelowej, stanowiącej pierwszą część spotkania.

wtorek, 26 listopada 2013

Brak mi ISBNik-a

Zrobiłem dziś remanent na mojej poczcie mailowej. M.in. zarchiwizowałem na moim komputerze  wszystkie znajdujące się wśród "odebranych" numery biuletynu. Okazało się, że dwa czy trzy figurowały jako "nieprzeczytane". Bardziej prawdopodobne jest jednak, że przeczytałem je na poczcie służbowej, na której też je otrzymywałem.
Przychodziły one na moja pocztę od chyba 2001 roku, a od kilku ostatni lat regularnie co tydzień, z przerwami wakacyjnymi lub związanymi ze szpitalnymi lub uzdrowiskowymi przerwami jego redaktora, którym niezmiennie był mój - mam chyba prawo tak napisać - kolega po fachu i przyjaciel Wojciech Rozwadowski. Ostatni numer otrzymałem w końcu sierpnia, z informacją, że to już jest koniec. Bo nowe obowiązki zawodowe nie pozwalają Wojtkowi na kontynuowanie pracy. Bezinteresownej, trzeba dodać i absorbującej czasowo. Zniknął też profil ISBNik-a z Facebooka.

piątek, 22 listopada 2013

Umarł Janek Burakowski

Chciałem pisać dziś o Narodowym Programie Rozwoju Czytelnictwa. Na stronie Ministerstwa Kultury nie znalazłem pełnego tekstu programu, więc zajrzałem na portal Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. A tam dziś na pierwszym miejscu informacja, że w wieku 79 lat zmarł ten od ponad 30 lat mój bliski kolega.Pisywałem na moich blogach (bo po drodze były dwa) o książkach Janka Burakowskiego, które mi przysyłał. Ostatnio w maju - o Jego książce poświęconej Władysławowi Andersowi. 
Już jako adept zawodu bibliotekarskiego napotykałem Jego artykuły w prasie bibliotekarskiej, a osobiście poznałem go i co kilka miesięcy spotykałem na seminarium doktoranckim u prof. Karola Głombiowskiego na Uniwersytecie Gdańskim. Przygotowywał pracę poświęconą bibliotekom publicznym na Warmii. Ale szło mu to wolno i w końcu dał sobie z nią spokój.
Los nas znowu zetknął w 1981 r., kiedy w wyniku wyborów do władz Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich zostałem przewodniczącym Zarządu Głównego i zaproponowałem mu zostanie jednym z dwóch moich zastępców. Cieszył się bowiem w środowisku bibliotekarzy bibliotek publicznych dużym autorytetem, będącym wynikiem jego pracowitości, aktywności publicystycznej oraz pryncypialności i konsekwencji w sposobie bycia. Zjednywał sobie tym sposobem uznanie w szeregach bibliotekarzy, ale i nastręczał problemów w relacjach z władzami. I choć był bardzo zaangażowany politycznie, musiał pożegnać się z posadą wicedyrektora Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olsztynie. W rezultacie osiadł w Sierpcu, gdzie do emerytury kierował tamtejszą Biblioteką Miejską. Wrósł w to środowisko tak mocno, że stał się najbardziej chyba aktywnym – w działaniu i pisaniu – działaczem towarzystwa regionalnego.

niedziela, 10 listopada 2013

Czy bibliotekarz ma prawo do błędu?

Cóż za pytanie? Tak pewnie zareaguje większość tych, którzy łaskawie zechcą rzucić okiem na to, o czym tu od kilku lat pisuję. Odpowiedź jest przecież oczywista. Każdy ma prawo, więc bibliotekarz też.
To w czym problem? Ano w tym, że błędy są rozmaite i w rozmaity sposób są traktowane przez zwierzchników tych, którym błędy się zdarzają.
Nie chodzi mi tu o błędy polegające na literówkach w rekordach bibliograficznych czy przypisaniu danemu tytułowi błędnej sygnatury, zwłaszcza gdy zdarzają się sporadycznie. A jeśli zdarzają się częściej, to uważałbym że błąd popełnił raczej ktoś, kto powierzył obowiązki komuś, kto się do pewnego rodzaju prac nie nadaje lub nie dostrzegł w czas symptomów braku staranności i nie zareagował zwróceniem uwagi. Albo nie stworzył klimatu, w którym staranność jest w cenie.
Chodzi tu głównie o biblioteki, w których panuje kultura zmiany, a więc o takie, których kierownictwo zakłada, że biblioteka powinna stale poprawiać jakość usług, co wymaga nastawienia się na zmieniające się potrzeby użytkowników i nie tylko rozpoznawanie ich i nadążanie za nimi, lecz także zaskakiwanie ich potrzebami chwilowo nieuświadomionymi. Zakłada też, że w gruncie rzeczy nic w bibliotece nie jest święte. Poza budżetem, rzecz jasna, obowiązującym prawem, dobrem czytelników, prawami pracowników oraz... normami MARC 21. Realizacja tak rozumianej kultury organizacyjnej wymagać może nie tylko wprowadzania nowych rodzajów usług, lecz także modyfikowania tych już świadczonych, zmiany w organizacji przestrzeni biblioteki oraz zmiany procedur wewnętrznych, dzięki którym nowe lub zmienione usługi mogą być oferowane.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Kulturalny Wrocław w latach PRL-u

Już chyba dwa lata temu do mego pliku "Do przeczytania" figuruje wspomnieniowa książka Marii Berny "Wieża radości" (Wrocław, 2011). Do sięgnięcia do niej w końcu zmotywowały mnie codwutygodniowe spotkania grona wrocławskich inicjatorów stowarzyszenia Dom Wszystkich Polska, w których bierze udział autorka tej książki. Dziś już starsza, ale zawsze elegancka nie tylko w odzieniu, ale rzekłbym głównie w sposobie bycia pani.
Pamiętam ją z czasów gdy jako młody człowiek dość regularnie bywałem we wrocławskim "Empiku" (dawniej Klubie Międzynarodowej Książki i Prasy), którym pani Maria kierowała. Zazdrościłem mojej koleżance ze studiów a potem z pracy, która znała panią dyrektor osobiście i kiedyś mnie jej przedstawiła. Tylko po to, żebym też mógł ją poznać i ewentualnie tym się wśród znajomych pysznić. Wynikało z tego tylko tyle, że zauważywszy ją mogłem się jej ukłonić. Potem sporadycznie spotykałem ją w latach osiemdziesiątych, gdy jako prezesowi Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich wypadało mi bywać na rozmaitych naradach i uroczystościach. A na przełomie lat 90tych i obecnego stulecia jej nazwisko często spotykałem w mediach, gdyż pani Berny reprezentowała Dolny Śląsk w Senacie RP.

niedziela, 27 października 2013

O zaufaniu


Podczas okresowych rozmów indywidualnych, których celem jest m.in. wspólna ocena stanu rozwoju dochodzenia do mistrzostwa w zawodzie, często pada kwestia zaufania lub wzajemnego zaufania. I to najczęściej w kontekście mojego stylu kierowania, który opiera się na zaufaniu. Zdaniem niektórych  rozmówców zbyt daleko idącym.
Podczas popołudniowego spaceru po parku, postanowiłem spróbować odpowiedzieć sobie, jak rozumiem zaufanie (bez zaglądania do obfitej literatury na ten temat) i jak powinno się one przejawiać z mojej strony w stosunku do członków załogi i na czym ma polegać ich zaufanie do mnie jako szefa.
Co więc znaczy, że obdarzam kogoś zaufaniem? Znaczy to, że wierzę, że ten ktoś  kieruje się w swoim postępowaniu dobrą wolą. Że innymi słowy, jest uczciwy,  a w razie trudnej sytuacji także w jakimś stopniu pomocny. Dzięki tak pojmowanemu i przeżywanemu zaufaniu mogłem pójść na spacer bez obaw, że zostanę napadnięty, lub znieważony. Choć oczywiście powinienem zdawać sobie sprawę, że jakiś procent niebezpieczeństwa zawsze istnieje.

niedziela, 20 października 2013

Wrocław 1910 jako sceneria kryminału

Po sukcesie Marka Krajewskiego, który uczynił Wrocław przedwojenny (a ostatnio także i powojenny) scenerią swoich powieści kryminalnych w jego ślady poszli inni. O książce "Wypędzony" Jacka Inglota, która niezależnie od intrygi polityczno-kryminalnej w znacznym stopniu wzbogaciła moją wiedzę o powojennych realiach tego miasta, już pisałem. Kilkanaście dni temu w czasie spaceru po dawno przeze mnie nie odwiedzanym centrum miasta wpadłem do księgarni, żeby kupić najnowszego "Krajewskiego", ale miła księgarka pokazała mi jeszcze jedną książkę kryminalną, której akcja dzieje się we Wrocławiu. I to w okresie jeszcze wcześniejszym niż ukazanym przez Krajewskiego, bo w roku 1910.
Kupiłem i po powrocie do domu zabrałem się do lektury owych "Kronik Klary Schulz : sprawa pechowca" (Wrocław : Bukowy Las, 2013). wrocławskiej młodej pisarki Nadii Szagdaj. Intryga kryminalna jest wielce udatnym urzeczywistnieniem Hitchcockowskiej recepty na thriller, wedle której zaczyna się od trzęsienia ziemi, po czym napięcie stale narasta. Oto w czasie przedstawienia opery Mozarta "Czarodziejski flet" ginie na scenie (a właściwie już pod nią) aktor wcielający się w rolę Papagena. Miał się powiesić, ale zostać uratowany. Tymczasem zawisł na dobre (a właściwie złe). Za kulisy podąża obecny na widowni lekarz, a za nim jego zona, niespełniona policjantka Klara Schulz. Nadarza się życiowa szansa na realizację przynajmniej części ambicji, jak nie w roli detektywa, to przynajmniej jego pomocnika. Szybko jednak okazuje się, że trzeba jej samej stawić czoła sytuacji.

sobota, 5 października 2013

Gotowiec dla SBP

Pisałem już o czerwcowym Zjeździe Delegatów Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i dość miałkiej dyskusji na pozornie tylko ważne tematy, za jakie uważam nieustanne zmienianie ustawy o bibliotekach, która w gruncie rzeczy nic nie jest w stanie zmienić, a już zwłaszcza kwestii, która stanowiła drugi nurt dyskusji, czyli łączenia lub nie bibliotek różnych typów lub bibliotek z innymi instytucjami kultury. Jakiej by bowiem bariery nie zbudowano, znajdzie się sposób jej obejścia. Dziś czytałem, jak sobie dworcowe restauracje radzą z zakazem sprzedawania piwa. Otóż DODAJĄ je do zamówionego innego napitku, np. wody mineralnej lub coli. Bo zakaz jest absurdalny. Sprawia, że odremontowany i pięknie się prezentujący Dworzec Główny we Wrocławiu nie może znaleźć chętnych na zakup lokali przeznaczonych do celów gastronomicznych. Zniechęca też do korzystania przez pasażerów z barów i restauracji w pociągach.
Ale nie o absurdach na kolei planowałem pisać.

sobota, 21 września 2013

Poczucie samorealizacji w bibliotekarstwie

Niedawno pisałem, że podjąwszy swoją pierwszą pracę w bibliotece (Studium Nauczycielskiego Nr 1 we Wrocławiu) dość szybko zorientowałem się, że jest to pole działań, które może dać poczucie samorealizacji.
Dziś zastanawiając się nad tym, co przywiodło mnie wtedy do takiej konstatacji, stwierdzam, że w gruncie rzeczy nic wielkiego. Z pewnością było to poczucie, że nabieram biegłości w wykonywaniu codziennych czynności, którymi było najpierw opracowanie formalne nabytków, a potem także ich klasyfikowanie w systemie Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej. Poza tym dość szybko "nauczyłem się" zawartości i układu księgozbioru, dzięki czemu mogłem nie tylko sprawnie realizować zamówienia czytelników, ale też podsuwać inne lektury na interesujące ich tematy. Było to tym bardziej dobrze widziane, że czytelnicy (studenci i wykładowcy) niechętnie korzystali z katalogu rzeczowego, układ UKD był bowiem dla nich istną abrą-kadabrą. A że jako katalogującemu wszystkie niemal nabytki przechodziły przez moje ręce, mogłem informować o nowościach. Poza tym regularnie czytywałem prasę , w tym także i fachową pedagogiczną, więc czasem informowałem też o interesujących dla użytkowników artykułach.

niedziela, 15 września 2013

O relacjach bibliotek z klientem na konferencji w Poznaniu

W 1999 roku w Poznaniu, w tamtejszej Wyższej Szkole Bankowej  spotkali się po raz pierwszy bibliotekarze intensywnie powstających wtedy uczelni niepaństwowych. Konferencja nie miała tematu, więc zebrani dzielili się  swoimi refleksjami i doświadczeniami w organizacji przestrzeni bibliotecznej, zarządzania i takiego działania, żeby ich obecność nie tylko służyła podstawowym celom, ale żeby być widocznymi w otoczeniu.
Postanowiono wtedy, żeby na tej jednej konferencji nie poprzestawać. A że chętnych do pełnienia roli gospodarzy nie brakowało, więc rok potem stała się nim biblioteka Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania w Wałbrzychu,  potem zaś w Górnośląskiej Wyższej szkole handlowej w Katowicach, gdzie już pojawił się temat wiodący (multimedia w bibliotece) oraz postanowiono o powołaniu Sekcji Bibliotek Niepaństwowych Szkół Wyższych przy Zarządzie Głównym Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, a mnie wybrano na jej przewodniczącego. W 2002 roku o marketingu i jakości usług przedstawiano referaty i dyskutowano w Dolnośląskiej Szkole Wyższej, wtedy jeszcze z dodaniem „Edukacji”. Następnie gospodarzami kolejnych konferencji były m.in. biblioteki w Białymstoku, Dąbrowie Górniczej, Sosnowcu, Warszawie i Łodzi. Ich plonem jest kilkanaście tomów publikacji, od 2003 roku już recenzowanych, czyli mających swoisty certyfikat poziomu naukowego. Z każdym rokiem rósł udział w tych konferencjach bibliotekarzy bibliotek państwowych, pojawiali się też nauczyciele akademiccy z ośrodków akademickiego kształcenia bibliotekarzy.

sobota, 7 września 2013

Szkoła polska lat 50tych i 60tych

Wiejska szkoła, żeby była jasność. Choć program kształcenia był wszędzie taki sam. Były tylko inne warunki i inni nauczyciele.
Od nauczycieli zacznę. Sądząc po moich doświadczeniach dla większości z nich, zwłaszcza młodych, był to często krótki epizod. Byli to najczęściej absolwenci liceum ogólnokształcącego lub pedagogicznego. Z dzisiejszej perspektywy można przypuszczać, że część nie odnalazła się w tym zawodzie, części zaś nie odpowiadały wiejskie warunki. Żeby bowiem dostać pokój ze wspólną kuchnią w budynku szkoły, trzeba było wcześniej kwaterować u któregoś z mieszkańców. Na tzw. Ziemiach Odzyskanych warunki były wprawdzie lepsze od tych opisanych przez Redlińskiego w "Konopielce", ale wielu brakowało cierpliwości i szukali sobie innego miejsca lub innej pracy. Zostawały na lata te nauczycielki, którymi zainteresowali się miejscowi kawalerowie i wyszły za nich za mąż. I z perspektywy czasu oceniam te nauczycielki jako dobre lub bardzo dobre, umiejące skutecznie uczyć i zapewnić sobie posłuch u uczniów. Stabilizacja pociągała często za sobą podnoszenie kwalifikacji na dwuletnich studiach nauczycielskich.

niedziela, 1 września 2013

2 września 1955. Pierwszy dzień edukacji Stefana Kubowa

Zauważyłem na portalu "na temat.pl", że pisujący tam blogerzy wspominają swoje pierwsze dni w szkole. Nie należę do znanych blogerów, ale jednak codziennie zagląda tam kilkadziesiąt osób, a wczoraj było ich ponad sto. Dlatego też chce podzielić się moim wspomnieniem.
Cieszyłem się, że pójdę do szkoły, bo umiałem już płynnie czytać, a "Elementarz:" Falskiego znałem nieomal na pamięć, bo w czasach mojego dzieciństwa, zwłaszcza na wsi, nie miało się właściwie innych książek. Podczytywałem jednak "Gromadę - Rolnika Polskiego", którą to gazetę, ukazującą się trzy razy  w tygodniu abonował tata. Zwłaszcza ostatnia strona weekendowego wydania (wtedy nikt nie wiedział co to weekend)  zawierała teksty o lżejszym charakterze, jakieś wiersze i rysunki satyryczne, głównie o grubych kapitalistach w cylindrach i z cygarem między grubymi wargami oraz o nie nadążających za postępem rolnikach. Ale były też obawy przed czymś nowym. Bałem się rewanżu ze strony starszych kolegów, których zdarzało mi się raz czy dwa, dokąd tata nie zauważył i nie dał paru klapsów, obrzucić grudkami ziemi, gdy przechodzili koło naszego gospodarstwa.

piątek, 30 sierpnia 2013

Praktyki biblioteczne w latach 60tych - dokończenie

Grupce dziesięciorga studentów z mego rocznika trafiły się pod koniec studiów dodatkowe dwutygodniowe praktyki. Właściwie było to zlecenie, które jesienią 1969 roku wpłynęło z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kaliszu, możliwe do wykonania przez doświadczeńszych i bardziej wprawnych studentów pod okiem wykładowcy. A była nim pochodząca z tego miasta dzisiejsza profesor Anna Żbikowska-Migoń.
Otóż biblioteka ta weszła w posiadanie księgozbioru prywatnego wybitnego Kaliszanina, późniejszego zaś profesora i rektora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Alfonsa Parczewskiego (1849-1933). Kilka tysięcy książek oraz roczników i pojedynczych numerów czasopism należało oczyścić, uporządkować, skatalogować i zinwentaryzować. Może nie definitywnie, ale w stopniu umożliwiającym zapewnienie do nich dostępu.
Ucieszyłem się, że zostałem zakwalifikowany do grupy, która miała te prace wykonywać, bo to było wyróżnienie, a poza tym było to miasto mojej przyszłej żony. Pojechaliśmy tam w grudniu, gdy leżał już śnieg. Zakwaterowano nas ni to w hoteliku ni schronisku przy stadionie miejskim, skąd przez park szlo się do biblioteki jakieś 5 - 10 minut. Wtedy to nie było zresztą duże miasto. Rozrosło się dopiero, gdy w 1975 r. stało się stolicą województwa.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Moje bibiblioteczne praktyki studenckie w latach 60tych

Studia bibliotekoznawcze w drugiej połowie lat sześćdziesiątych oznaczały konieczność odbycia czterech praktyk bibliotecznych: po pierwszym semestrze, a następnie po kolejnych latach studiów, które wtedy trwały cztery lata. Jeśli miało się trochę szczęścia lub miało względy u osoby odpowiedzialnej za organizację praktyk, był to też sposób na uatrakcyjnienie wakacji. Można było bowiem zostać wysłanym do któregoś ośrodka akademickiego poza Wrocławiem, a uczelnia opłacała kwaterę w akademiku oraz diety, które wystarczały na posiłki w stołówkach zakładowych. Niektórym udawało się spędzić taki miesiąc w stolicy, Szczecinie, Poznaniu czy Krakowie co roku.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Wypędzony 1945

Mojej żonie, znawczyni historii i kultury Wrocławia, kupiłem na niedawna rocznicę ślubu książkę wrocławskiego pisarza Jacka Inglota pt. "Wypędzony" (Warszawa, Erica, 2012). Jest ona reklamowana jako powieść kryminalna. Moim zdaniem jest to coś z pogranicza kilku gatunków.
Powieść ma dwóch bohaterów. Indywidualnym jest AK-owski partyzant Jana Korzycki, który w obawie przed dekonspiracją przez UB wyjeżdża do Wrocławia i korzysta z możliwości zatrudnienia jako podoficer MO i komendant posterunku, który musi sobie stworzyć. Zbiorowym jest tuż powojenne miasto Breslau-Wrocław, lub raczej to, co z niego zostało.
Na początek czytelnik wraz z Korzyckim i jego współtowarzyszem podróży na "dziki zachód" poznaje zniszczone miasto od dzisiejszego Psiego Pola przez dzisiejszy Most Warszawski i Rynek do gmachu sądu, gdzie mieścił się polski zarząd miasta. Posuwają się powoli pośród gruzów, bacznie patrząc, czy gdzieś nie czai się jakiś niemiecki desperat broniący miasta przed Polakami. Szybko okazuje się, że równie niebezpieczni są sowieccy sołdaci i polscy szabrownicy z "centrali", jak się potem okazuje, zblatowani z polskimi UB-owcami.
Dlaczego "wypędzony"? Otóż bohater został zdekonspirowany przez oficera UB i czuje, że aby oddalić od siebie niebezpieczeństwo uwięzienia i niemal pewnego wyroku śmierci lub w najlepszym razie zsyłki na Kołymę, musi uciec z Wrocławia. Wprawdzie jego główny prześladowca, mający silne wsparcie w wyższych instancjach bezpieki, został przeniesiony do Poznania, ale niebezpieczeństwo wciąż było. Wraz z córką swojej niemieckiej gospodyni w mieszkaniu, w którym kwaterował, ucieka na wieś do jej krewnych mieszkającej na wsi gdzieś między Kłodzkiem a Lądkiem, gdzie - znając dobrze niemiecki, bo przed wojną studiował rok w Wiedniu - skutecznie uchodzi za narzeczonego dziewczyny. Kochali się zresztą. Ale Niemcy z tych wsi są systematycznie wysiedlani i w listopadzie 1945 r. przychodzi kolej i na tę wieś - Petersdorf/Piotrowice. Jest więc też "wypędzonym". Aczkolwiek, jak się okaże, nie do końca.
Największą wartością dla mnie jest opis realiów Wrocławia w pierwszych miesiącach po wojnie. Coś się wprawdzie wiedziało z "Kroniki oblężonego miasta" ks. Peikerta, dyrektora artystycznego wrocławskiej opery Hornunga, o których tu pisałem przed kilkoma laty, z publikowanych w prasie wspomnień tzw. pionierów Wrocławia oraz czołówki naukowej z prof. Kulczyńskim i dr Antonim Knotem, pierwszym powojennym dyrektorze Biblioteki Uniwersyteckiej i Biblioteki Ossolineum, wspomnień wrocławskich nestorów dziennikarstwa, ale te wszystkie relacje zdają się złagodzone, czasem wręcz sielankowe. W PRL-u pewnie inaczej nie było można, a z tego okresu, z wyjątkiem książki Hornunga pochodzą te wspomnienia i kroniki. Przez dziesiątki lat pisano i mówiono o spalonych zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej, zburzonych pałacach i ograbionych z urządzeń i maszyn fabrykach i gmachach użyteczności publicznej, jakby zapaliły się lub zniknęły same. Muszę w końcu przeczytać książkę Gregora Thuma "Obce miasto : Wrocław 1945 i potem".
Do pierwszych wysiedleń z końca lata 1945 r. , gdy rodzinne domy musieli opuścić mieszkańcy Karłowic, miasto było de facto niemieckie. Nieliczni jeszcze wtedy wysiedleńcy z miast na Kresach Wschodnich, chcący osiąść we Wrocławiu, zgromadzeni byli w Polskim Urzędzie Repatriacyjnym na Psim Polu. Polska administracja troszczyła się głównie o aprowizację tworzonych polskich urzędów oraz niemieckich mieszkańców, milicja głównie chroniła niemiecką ludność przed napadami pijanych zazwyczaj sołdatów oraz szabrowników, którzy niezadowoleni z tego, co znajdowali w zniszczonych i opuszczonych kamienicach, napadali na miejscową ludność, przy czym sołdaci, często o azjatyckich rysach, lubowali się w gwałceniu Niemiek, nie bacząc na ich wiek czy urodę. UB-owcy zaś tropili przybyłych tu Polaków, którzy przeżyli wojnę. Za najbardziej niebezpieczny element uchodzili w ich oczach byli AK-owcy oraz przedwojenni inteligenci. Jan Korzycki był uosobieniem obu tych elementów.
Przejmujące są opisy wysiedleń ludności niemieckiej. Z jednej strony Niemcy wiedzieli, że muszą jako naród ponieść konsekwencje wojny rozpętanej przez przywódców, których sobie wybrali, niektórzy nawet dziwili się, że nie spotykają ich masowe egzekucje lub getta, z drugiej jednak jakby mieli nadzieję, że jednak się na tych ziemiach, zamieszkiwanych przecież przez wieki, ostaną. A nawet jeśli zostaną wysiedleni, to mieli nadzieję, że  nie minie rok - dwa i wrócą. Dlatego też mieszkańcy opisywanej tu wsi deponowali co cenniejsze rzeczy u swego pobratymca, który z racji polskiego nazwiska postanowił zostać Polakiem i nie wyjeżdżać. Inni zakopywali komplety sztućców i zastaw lub biżuterię w ziemi. Pamiętam zresztą, jak do mojej rodzinnej wsi koło Złotoryi przyjechali jej dawni mieszkańcy, którzy opuścili gospodarstwo jako dzieci. Budynki już uległy ruinie, ale wiedzieli, gdzie kopać. I w czasie kopania zastał ich mój starszy o kilka lat kolega, który opowiedział o swoim znalezisku w tym miejscu. Na pociechę dał im po jednej wykopanej tam lampce do wina.
Ich trauma związana z wysiedleniem na tym się nie kończyła. Choć mogli zabrać tylko niewiele z dobytku, to i tak byli napadani przez szabrowników po drodze na staję kolejową lub nawet w czasie podróży. Eskorty były liczebnie symboliczne i słabo uzbrojone, więc ich cały wysiłek był kierowany na ratowanie własnej skóry, a nie dobytku wysiedleńców.
Lubię książki, w których widać szwy. To znaczy widać, jak autor chciał ukazać tło powieści oraz swoje własne refleksje. Stąd te opisy peregrynacji bohatera po zgliszczach miasta, przytoczone rozmowy z pierwszym wiceprezydentem miasta inż. Kuligowskim (jego szef dr Drobner nie potrafił wybić się na niepodległość wobec dowództwa wojsk radzieckich, stał się marionetką, a i tak w końcu musiał stracić urząd), pierwszym rektorem Uniwersytetu prof. Stanisławem Kulczyńskim, profesorem niemieckiej jeszcze uczelni Baumannem, czy seniorką niemieckiej rodziny w Petersdorfie. Stąd też informacje o jego własnych przemyśleniach. Zarówno treść wypowiedzi rozmówców Korzyckiego oraz jego własne przemyślenia i wypowiedzi zdają się być rozpisanymi na glosy przemyśleniami samego autora, z którymi czytając powieść nie potrafiłem się nie zgodzić.
Jakby nie patrzeć, ze stron tej książki wyzierają różne oblicza Niemców, a że jej akcja toczy się wśród cywilów, więc nierzadko czytelnik łapie się na tym, że staje po ich stronie. Widać tu także różne oblicza Polaków. I czytelnik łapie się na tym, że mu za niemałą część swoich rodaków jest wstyd.
okładka

wtorek, 13 sierpnia 2013

Dylematy blogującego bibliotekarza


Blogować zacząłem w lipcu 2006 roku. Miał to być blog zawodowy: o bibliotekarstwie oraz o zdarzeniach i bieżących problemach kierowanej przeze mnie Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Ale niedługo potem miałem sposobność odwiedzenia rodziny w Australii i żal było nie opisać wrażeń z samej podróży jak i z pobytu w Adelajdzie, Sydney i o życiu tamecznych Polonusów.
I stało się tak, jak można było przypuszczać i jak jest do dziś.  Nie tylko radykalnie wzrosła liczba odwiedzin na blogu, ale i odwiedzający zaczęli dopominać się częstszych wpisów. Więc po powrocie do kraju rozszerzyłem profil. Teksty o bibliotekach zacząłem przetykać opisem zdarzeń o charakterze osobistym lub rodzinnym, wrażeniami z lektury przeczytanych książek, a także refleksjami nad zdarzeniami i zjawiskami o charakterze społecznym i politycznym. Mam satysfakcję, że wpadłem na pomysł napisania o moich mistrzach. Bo miałem szczęście spotkać w swoim życiu ludzi, którzy poprzez sposób wykonywania swojej pracy oraz podejście do ludzi wpłynęli pozytywnie na mój rozwój osobisty i zawodowy. W większości byli to ludzie bezimienni. W tym sensie, że ich nazwiska nie stały się szeroko znane, a moim zdaniem nie powinny odejść całkowicie w zapomnienie. Zdziwił mnie jednak odzew na te wpisy. Był to z jednej strony żal jednych, że nie mieli w swoim życiu takich mistrzów, a z drugiej tych, których starań nikt nie docenił. Trudno uwierzyć, że nikt z czytelników nie spotkał w okresie swojej edukacji lub startu zawodowego nikogo, komu by czegoś nie zawdzięczał. Wszyscy nauczyciele byli źli? Wszyscy starsi koledzy i kierownicy w pracy byli źli? Wszyscy uczniowie, studenci, adepci w zawodzie są niewdzięcznikami?

niedziela, 11 sierpnia 2013

III Rzesza na prowincji

Trzecia Rzesza zwykle ukazywana jest z perspektywy  wyżyn partyjnych NSDAP i państwowych, pól walki, obozów zagłady lub żydowskich gett. Rzadziej spotyka się opisy realiów tego państwa oraz wojny na prowincji, oczami prowincjuszy, którzy bardziej byli z sobą zżyci, więcej o sobie nawzajem wiedzieli, bardziej zajęci byli swoimi sprawami związanymi z codziennym bytowaniem, a echa światowej i stołecznej polityki docierały z mniejszą intensywnością nić w ośrodkach metropolitalnych. Oczywiście, nie da się zapomnieć wysiłków regionalistów, spisujących dzieje swoich małych ojczyzn.Ale ich płody rzadko zyskują szerszy odzew czytelniczy.
Tym bardziej docenić należy książkę znanego także z przekładów na język polski brytyjskiego pisarza Gilesa Miltona. Ożeniony z córką niemieckiego malarza i rzeźbiarza Wolframa Aichele, osiadłego w Paryżu, poznał jego dramatyczne koleje życia, a wiedzę uzupełnił kilkudziesięciogodzinnym wywiadem, kronikami i korespondencją rodzinną oraz wnikliwą kwerendą archiwalną. Powstała z tego intrygująca opowieść zatytułowana "Wolfram. Chłopiec, który poszedł na wojnę" (Warszawa : Noir sur Blanc, 2013).

środa, 7 sierpnia 2013

Moje pierwsze biblioteki akademickie

Pierwsze moje kontakty z bibliotekami uczelnianymi miały miejsce wraz z rozpoczęciem studiów na Uniwersytecie Wrocławskim w 1966 roku i nie były one budujące. Jako pierwszaków (studentów I roku) zaznajomiono nas na początek z Czytelnią Zbiorów Specjalnych Biblioteki Uniwersyteckiej "Na Piasku", nazywaną później Czytelnią Bibliologiczną.  Wzdłuż ścian wielkie po sufit regały z ciemnego grubego drewna zapełnione książkami do granic możliwości, w trudnym do odgadnięcia porządku. A pośrodku masywne wielgachne stoły ustawione w rzędy, przy nich, również masywne, krzesła, z obitymi ciemnozielona tapicerką siedzeniami. Nieco luźniej ustawione encyklopedie i roczniki czasopism bibliotekarskich w tzw. małej czytelni, a pośrodku wielgachny jeden stół. Później, gdy przychodziliśmy tam jako użytkownicy, lubiliśmy właśnie tam przesiadywać, żeby nie być na oczach pań bibliotekarek, dla których cisza była czymś w rodzaju fetyszu. A tam udawało się jednak parę zdań zamienić.

piątek, 2 sierpnia 2013

Monika Jaruzelska o sobie, rodzicach oraz bliższych i dalszych znajomych

Sam tytuł książki "Towarzyszka panienka" świadczy dobrze o autorce, bo ukazuje się czytelnikowi jako osoba błyskotliwa, dowcipna, bystra obserwatorka i po postu mądra dojrzała osoba. Książka składa z dziesiątek króciutkich rozdziałów, w których zawarte są  wspomnienia z 50-letniego życia dziecka członka najwyższych władz komunistycznego państwa, a potem przez blisko dziesięć lat jego dyktatora. Tak o swoim ojcu, Wojciechu Jaruzelskim, bez pysznienia się, ale i bez zbytniego poczucia wstydu, z dostrzegalnym zakłopotaniem, pisze jego córka. Część z tych rozdzialików, by nie rzec migawek, poświęcona jest wrażeniom z podróży, spotkań z wielkimi tego świata, część to są zwięzłe charakterystyki osób, z którymi zetknęła się w swoim życiu lub opis epizodów z tych spotkań. Najcieplej pisze o Marii Kaczyńskiej, która była w jej oczach ciepłą i mądrą osobą, oraz o ojcu swego syna. Nie pochwala zaś wspomnień Danuty Wałęsowej. Przytacza swój list do  Lecha Wałęsy, po rozgłosie, z jakim książka jego żony się spotkała. Sugerowała mu, żeby nie wdawał się w dywagacje dotyczące ich związku. Oczywiście wiele uwagi poświęca ojcu, który okazuje się takim, jakim znamy go z mediów, mniej matce, która jawi się ze stron tej książki jako osoba zajęta głównie sobą oraz synowi Gustawowi.
Odniosłem wrażenie, że u wszystkich stara się znaleźć coś dobrego, żeby napisać o nich ciepło. Z wyjątkiem właśnie matki, choć trudno powiedzieć, żeby nie było w tym czułości i przywiązania. Ale jakby nieodwzajemnionego.

środa, 31 lipca 2013

Polityka historyczna. Komu potrzebna i do czego?

Z pojęciem "polityka historyczna" zetknąłem się pierwszy raz podczas rządów niesławnej pamięci koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Skojarzenie narzucało się w sposób oczywisty: państwo lub partie polityczne mają (lub może tylko powinny mieć?) swój sposób pisania historii. No i zwłaszcza  główny koalicjant realizował tę politykę.  Według wyobrażenia ideologów Prawa i Sprawiedliwości dzieje naszego narodu miały być dziejami chwały narodu i panujących, nawet klęski miały być przedstawiane jako zwycięstwa, jak nie w sensie batalistycznym, to przynajmniej moralnym. Nad wydarzeniami mniej chwalebnymi należało zaś spuścić kurtynę, tak, żeby nie przedostały się do świadomości zbiorowej. A w ostateczności zaprzeczać ich zaistnieniu, tym zaś , którzy śmieliby o nich przypominać,odmawiać prawa do uważania się za patriotów. Podobnie jak tym, którzy batalie przegrane nazywają przegranymi.

niedziela, 28 lipca 2013

Moje pierwsze biblioteki

Tych początków było kilka. Pierwszy, gdy jako drugoklasista nabyłem prawo do korzystania z biblioteki szkolnej. A właściwie szafy z książkami, którą pani kierowniczka szkoły, o której napisałem na jednym z moich poprzednich blogów (w ONET, wpis z 2 listopada 2011 r.) raz na tydzień czyniła dla nas na krótki czas dostępną. Każda klasa miała swój dzień, bo w soboty wtedy chodziło się do szkoły. Można było pożyczyć trzy książki,a te dla drugoklasistów były cieniutkie i wystarczały mi na jedno popołudnie i wieczór.

środa, 24 lipca 2013

Nikt nie woła. Powieść Józefa Hena, która 34 lata czekała na druk

Pod koniec lat pięćdziesiątych Kazimierz Kutz zrealizował film "Nikt nie woła". Melodramat z akcją osadzoną w Polsce, z bohaterem mającym jakiś zgryz związany z własną przeszłością.
Tyle zostało z grubej liczącej ponad 400 stron powieści, której akcja toczy się w... Samarkandzie w Uzbekistanie. A jej bohater, pochodzący z  warszawskiej rodziny żydowskiej, wydostawszy się ze zsyłki próbuje - bezskutecznie - dostać się do armii Andersa. Ale zyskuje tylko tyle, że wreszcie fasuje buty i mundur, łacznie z płaszczem. Do tej bowiem musiał chodzić boso i w łachmanach. Ima się różnych prac, dzięki czemu najpierw zapewnia sobie przydziały chleba, a potem także marny bo marny, ale zarobek. Mając już buty i przyodziewek spotyka swoją znajomą ze Lwowa, Ukrainkę Lenę. Dzieje rodzącego się uczucia, zagrożonego skierowaniem bohatera do Sum, gdzie powstawała II Armia WP, stanowią drugą część powieści, zatytułowaną "W butach" (pierwsza ma tytuł "Boso").

niedziela, 21 lipca 2013

Wakacje 2013

Jestem akurat na drugiej turze tegorocznych wakacji. Pierszą spędzilismy z żoną na przełomie czerwca i lipca w Kudowie. Chodziło o to, żeby spędzić spokojnie tydzień, nie troszczyć się o codzienne zaopatrzenie, robienie posiłków, a w moim przypadku też na lekkie zdystansowanie się od bieżących wydarzeń politycznych. A przy okazji odwiedzić po raz któryś znane miejsca w Kotlinie Kłodzkiej. Była też okazja, żeby wpaść do Biblioteki Wydziału Zamiejscowego naszej uczelni w Kłodzku, dowieźć trochę nowości ksiązkowych i porozmawiać z bardzo sympatyczną naszą nową koleżanką Anią Turek. Tym bardziej, że już zaczęła przeżywać czekający ja w połowie lipca audyt, niezbędny do utrzymania posiadanego certyfikatu ISO. Już teraz wiem, że wszystko wypadło bardzo dobrze, zarówno wizualnie, jak i z punktu widzenia przestrzegania wszystkich procedur.

niedziela, 14 lipca 2013

Ludobójstwo czy czystka etniczna? Profanacja ofiar OUN i UPA przez Sejm RP

O hekatombie Polaków we wschodniej Galicji, nie tylko na Wołyniu, wiem od moich rodziców i innych członków rodziny, którzy sami ocaleli, ale byli świadkami oraz ofiarami banderowców. Bo tak ich nazywali od nazwiska jednego z ideologów UPA Stepana Bandery. Ci co przeżyli , też byli ofiarami, bo potracili najbliższych członków rodzin, potracili swoje gospodarstwa, które spłonęły w pożarach i uciekli stamtąd, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. Stracili też swoje dzieciństwo i młodość, bo zamiast cieszyć się życiem, musieli skupić się na jego ratowaniu.

niedziela, 23 czerwca 2013

Ulica na uniwersytecie

Po kilku skutecznych próbach wyręczania władz uniwersytetów przez młodzież neofaszystowską w podejmowaniu decyzji o tym, kto może w ich murach wygłaszać odczyty, podobna próba odbyła się w minioną sobotę na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Gościem władz miasta i uniwersytetu był prof. Zygmunt Bauman, wybitny socjolog, który ze współczesnych intelektualistów najtrafniej chyba opisuje ogólny trend we współczesnej kulturze, dla którego ukuto nazwę postmodernizm lub z polska ponowoczesność, a którego główną cechę definiuje on jako płynność.
Wrocławscy neofaszyści i kibole już od jakiegoś czasu nie kryli zamiaru niedopuszczenia do wykładu. Nie byłem przy tym, ale czytam, że stawiła się ich setka, żeby wykrzykiwać "odważne" hasła o czerwonej hołocie. Są za młodzi, żeby im wytknąć, że nie mieli odwagi głosić tych haseł, gdy szło się za to siedzieć lub na dwa lata do wojska. Dziś jest to już tylko przejaw głupoty i otumanienia. Na szczęście tym razem w pogotowiu były siły porządkowe i wezwane przez prezydenta miasta Rafała Dutkiewicza dość sprawnie uporały się z krzykaczami. A dziś już krzykaczom postawione zostały zarzuty. Dobrze byłoby, gdyby ukarano ich wysokimi grzywnami i umożliwiono ich odpracowanie. Mieliby na kilka miesięcy zajęcie.

wtorek, 18 czerwca 2013

Mój wiek, czyli wiek XX oczami Aleksandra Wata

Minęły już cztery lata od lektury wydanej wtedy po polsku książki Marci Shore "Kawior i popiół" (książka jest dostępna w internecie na chomikuj.pl. Kto nie ma zahamowań...), przedstawiającej losy polskich pisarzy, którzy dali się uwieść ideologii komunistycznej. Niektórzy przypłacili to życiem, inni długoletnim więzieniem lub zsyłką na Sybir, by w końcu przejrzeć na oczy. Pisałem o tej książce na jednym z poprzednich moich blogów, ale nie udało mi się na ten wpis trafić. Wtedy gdy pisałem Onet.pl nie dawał możliwości pisania tagów. Jeśli mi się to uda kiedyś, podam link.
Postanowiłem wtedy przeczytać "Mój wiek" Aleksandra Wata, a właściwie jego i Czesława Miłosza. Już kilka razy do tego podchodziłem, ale odstręczała mnie objętość tego dwutomowego dzieła. Ale gdy zabrałem się za pierwszy tom, przeczytałem go bardzo szybko. Teraz czytam tom drugi. Trochę wolniej. Pewnie dlatego, że początkowe jego partie mają odmienną formę od reszty. Mianowicie autor pisze je sam. To znaczy podredagował sam to, co na podstawie jego opowieści spisał jego rozmówca Czesław Miłosz.. A opowiada tu o swoich więziennych doświadczeniach  w Moskwie, a potem w innych miejscach kraju "gdie tak wolno dyszet czieławiek". Narracja jest tu bardziej konkretna, z niewielu dygresjami, w które obfituje większość książki, będącej zapisem wywiadu-rzeki. Więcej tu natomiast refleksji o naturze komunizmu, zwłaszcza tego w wersji stalinowskiej.

wtorek, 11 czerwca 2013

W Stowarzyszeniu Bibliotekarzy (chyba) bez zmian

7 i 8 czerwca odbył się dziewiąty Zjazd Delegatów Stowarzyszenia Bibliotekarzy w moim życiu. Jak się w jego trakcie okazało, dość wiele moich koleżanek i kolegów po fachu, zwykle o kilka lub kilkanaście lat starszych ode mnie, również po raz pierwszy pojawiła się na tym szczeblu organizacyjnym w 1981 roku. Był to zjazd nadzwyczajny, zwołany w rok po zjeździe zwyczajnym, na fali przeżywającej wtedy apogeum euforii ruchu "Solidarności". Zmiótł on z centrum chyba cały wybrany raptem rok wcześniej Zarząd Główny, w którym było przecież wielu ludzi z autentycznym dorobkiem zawodowym i społecznym. Ale takie są chyba prawa, które rządzą życiem społecznym na zakrętach historii. Najniespodziewaniej dla wszystkich. a zwłaszcza dla siebie samego, wróciłem z niego jako prezes organizacji. I z rozmów z weteranami owego zjazdu wynika, że od owego czasu ten ostatni był najbardziej spokojny, żeby nie rzec nudny.

niedziela, 26 maja 2013

Andersa posąg odbrązowiony


Nawet wziąwszy pod uwagę podniesiony wiek emerytalny musimy zgodzić się z tym, że przechodzimy na emeryturę w coraz młodszym wieku. Bo żyjemy jako społeczeństwo bardziej zdrowo, dbamy o odżywianie i kondycję fizyczną, w rezultacie czego żyjemy dłużej.
Kto czuje się na siłach i ma taką możliwość, pobiera emeryturę i pracuje nadal (ja tak zacznę za tydzień), jak nie w pełnym wymiarze czasu pracy, to w jakiejś jego części, inni zaczynają więcej czasu poświęcać rodzinie, czasem nawet z konieczności opiekując się wnukami, inni jeszcze więcej czasu przeznaczają na realizację pozazawodowych pasji. A więc zwiedzają kraj lub jego okolice, więcej czasu przeznaczają na lekturę książek, lub sami je piszą.
Ten ostatni sposób wybrał Jan Burakowski, znany swego czasu jako dyrektor bibliotek, działacz Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich szczebla lokalnego i centralnego a także autor licznych publikacji fachowych, wśród których wyróżnić należy poradnik „Samorządowa biblioteka publiczna”(1992), który do dziś, mimo upływu dwudziestu lat, nie stracił aktualności.

środa, 22 maja 2013

Kultura w bibliotekach

Powoli wyhamowuję moja aktywność konferencyjną, polegającą na udziale z wystąpieniem w postaci referatu lub prezentacji. Jeszcze kilka lat temu zaliczałem ich pięć lub więcej rocznie.Rok temu byłem na trzech, a w tym zaplanowałem dwie. 
Jedną właśnie mam za sobą. Była to siódma już doroczna Bałtycka Konferencja "Zarządzanie i Organizacja Bibliotek", zorganizowana przez moją niedawną studentkę, a dziś już bliską habilitacji doktor Maję Wojciechowską, pełniącą funkcję przewodniczącej Komisji Zarządzania i Marketingu Bibliotek w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich. Pierwsze sześć konferencji miały miejsce w Wyższej Szkole "Ateneum" w Gdańsku, gdzie Maja kierowała biblioteką uczelnianą. I niemal we wszystkich brałem udział. Już w zeszłym roku czuło się, że to była ostatnia konferencja w tym miejscu, gdyż nowy zarząd uczelni  najwyraźniej nie docenia biblioteki. Miarka się przebrała, gdy obecny rektor uznał, że to on będzie redaktorem monografii konferencyjnej. Dlatego też tegoroczna konferencja odbyła się na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie Maja wykłada już od kilku lat kształcąc i dokształcając bibliotekarzy. Znalazła tu dobry klimat dla swojej aktywności i być może, gdy się zhabilituje stworzy katedrę lub przynajmniej odbuduje zakład bibliotekoznawstwa.Twórca Zakładu Nauki o Książce na tym wydziale, a mój Mistrz, prof. Karol Głombiowski zmarł bowiem w pewnym sensie "bezpotomnie". Wypromował bowiem dość wielu doktorów, ale ci gdańscy doktorzy nie zdążyli uzyskać habilitacji i przejąć po nim schedy. Majka ma szanse, bo jest młoda i ma zdolność skupiania wokół siebie ludzi z pasją naukową.
Miejsce konferencji sprawiło, że i jej tematyka stała się bliższa humanistyce niż naukom społecznym. Poświęcona była bowiem bibliotece jako miejscu dla kultury i nauki. Ale niemal wszystkie wygłoszone referaty lub prezentacje dotyczyły kulturotwórczej funkcji bibliotek.

sobota, 11 maja 2013

Tydzień Bibliotek i Bibliotekarzy 2013

Tydzień jeszcze trwa. Tego roku pod hasłem "Biblioteka - miejsce dla kreatywnych". Choć przecież jest w nich miejsce dla każdego, w tym i dla kreatywnych. Dziś, w sobotę, na wrocławskim rynku trwają  zorganizowane z tej okazji zabawy literackie dla dzieci. Niestety, pogoda się popsuła, co może zaważyć na frekwencji.
Pogoda pewnie odstraszyła wczoraj chętnych do udziału w trzeciej wrocławskiej edycji imprezy "Odjazdowy Bibliotekarz". Na metę, w tzw. Ogrodach Szkoły przy głównej siedzibie naszej uczelni dotarło ok. trzydziestki rowerzystek i dwóch czy trzech rowerzystów. Wprawdzie nie padało, ale na deszcz zanosiło się od rana i dość znacznie ochłodniało. A na tych dzielnych zuchów czekał poczęstunek w postaci ciepłych i chłodnych napojów oraz owoców. I liczne upominki. Wszyscy dostali też plan Wrocławia z zaznaczonymi trasami rowerowymi, które rozdał przedstawiciel wrocławskiej firmy kartograficznej Galileos. Można też było kupić po bardzo atrakcyjnej cenie mapy i przewodniki turystyczne po wszystkich chyba zakątkach kraju. A za każdy zakup wybrać jeszcze drugą mapę lub przewodnik gratis. Sam wybrałem drogę do mety na skróty, jakieś 3,5 km od domu, bo i sam miałem obawy, czy dam radę przejechać w sumie kilkanaście kilometrów, a jeszcze bardziej bała się o to moja żona.

środa, 1 maja 2013

Telefonia "Dialog", czyli mówił dziad do obrazu



Dziś mijają trzy miesiące od kiedy podpisałem z Telefonią Dialog umowę na dostawę przekazu telefonicznego, Internetu (które już użytkowałem od kilku lat) oraz telewizji. Chodziło o to, żeby zapewnić sobie odbiór telewizji na dwóch telewizorach.
Po około miesiącu zainstalowano nam dwa dekodery, ale okazało się, że telewizję można odbierać tylko na jednym. Zadzwoniłem, przyjechał jakiś ich macher i sprawił, że można było odbierać telewizję na drugim telewizorze. Ale nie ma telewizji na pierwszym telewizorze! Po interwencji telefonicznej przyjechał znów macher i sprawił, że znów jest przekaz  na pierwszym telewizorze, ale nie ma na drugim! I poinformował, że trzeba telefonicznie poprosić, żeby aktywowano drugi dekoder, ale nie odbierano sygnału na pierwszym. Czyli, żeby było, jak w umowie z 31 stycznia. Zatelefonowałem, miła pani zapewniła, że najdalej za trzy dni sprawa będzie załatwiona i poprosiła o cierpliwość. Oczywiście, nikt nic nie zrobił. Dwa dni po moim telefonie odebrałem informację, że panowie monterzy już jadą, żeby… zainstalować drugi dekoder. Kiedy poinformowałem, że mamy dwa dekodery, ale sygnał tylko na jednym, zapewnił ze powiadomi kogo trzeba. Może i powiadomił. Ale od tego czasu minęły kolejne blisko trzy tygodnie i odbyłem kilka kolejnych rozmów, kończących się zapewnieniem, że lada dzień będzie sygnał. Wczoraj pani operatorka zapewniła, że będzie za 12 godzin. A ja zapewniłem, że jeśli tak się nie stanie, umieszczę opis sytuacji na blogu. 
I tylko ja dotrzymałem słowa. Mnie to nie pomoże, ale może uchronię jakichś potencjalnych klientów tej firmy, która potrafi wysłać swego przedstawiciela, żeby zebrać zamówienia i spisać umowy, ale nie potrafi już ich dotrzymać.
PS.
Po miesiącu z okładem oraz ok. dziesięciu moich interwencjach wreszcie "chodzą" oba dekodery.
PS. 2
Po roku życie dopisało ciąg dalszy "dialogu". Poproszono mnie do punktu obsługi, bo mają dla mnie nową atrakcyjną ofertę. Przychodzę, a konsultant twierdzi, że nic o tym nie wie. Uznał jednak, że skoro przyszedłem, to proponuje mi nową umowę - wspólną na wszystkie trzy usługi, czyli telewizję, internet i telefon. Podsunął mi odpowiednie wnioski i nową umowę, w tym wniosek o rozwiązanie osobnej umowy na telefon, żeby poi upływie miesiąca można było korzystać z niego na podstawie wspólnej umowy. Przyszedłem miesiąc potem, złożyłem stosowny wniosek i tegoż dnia ten telefon mi wyłączono! Pisma i telefony w tej sprawie kończą się konkluzją, że sam chciałem rozwiązania umowy! Ale że jednocześnie podpisałem nowy wniosek już nie zauważają. A mam kopię tego wniosku z pieczęcią potwierdzającą jego przyjęcie. Klient podpisuje pisma sformułowane przez konsultantów, bo przecież nie zna wewnętrznych procedur obowiązujących w firmie i na niego spadają konsekwencje jej nieudolności.
Usługobiorcy tej firmy, z którymi rozmawiam twierdzą, że kłopoty zaczęły się wraz z przejęciem "Dialogu" przez sieć "Netia".
Jakby nie było, mam już umówiony termin spotkania z prawnikiem Federacji Konsumentów i znów napisałem do dyrekcji. Poprzednim razem pomogło i nawet zostałem przeproszony za uciążliwości. Teraz nie chcę poprzestać na zadowoleniu się przeproszeniem

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Urodziny


W tym tygodniu wypadają moje urodziny. Dość okrągłe. Wchodzę bowiem w wiek emerytalny. Już złożyłem u rektora podanie o rozwiązanie umowy o pracę z tego tytułu i drugie podanie - o podpisanie nowej umowy. Bo chciałbym pracować dokąd głowa będzie służyć, nogi nosić, a uczelnia będzie mojej pracy potrzebowała.
Kiedyś, gdy jako uczeń poznawałem biografie polskich pisarzy, Żeromskiego, Reymonta, Tuwima, pocieszałem się w duchu, że mam szansę dożyć ich lat. Bo przecież ludzie żyją coraz dłużej.  A dziś okazuje się, że żyję dłużej niż oni i marzy mi się, że osiągnę wiek Hena czy Miłosza, czyli przekroczę dziewięćdziesiątkę. Tymczasem cieszę się z każdego przeżytego dnia, miesiąca i roku, bo cieszy mnie życie, rodzina, to, że żyję w wolnym kraju, choć nie całkiem tak rządzonym, jakbym chciał. Mogło jednak być gorzej. Bo przecież było.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Demokracja, lewicowość i media



Tym razem gościem Klubu Przedsiębiorczości był znany dziennikarz „Polityki” Jacek Żakowski, pisujący także felietony w „Gazecie Wyborczej”. Uważa się go za dziennikarza o poglądach lewicowych, nierzadko wygłaszającego tezy uznawane za kontrowersyjne, choć przecież poparte są faktami i logicznie uzasadnione. Sam podziwiam go za dobór trafnych i oryginalnych metafor, które pełnią u niego funkcję szkieletu, na którym buduje on całą konstrukcję wywodu.
Również tym razem Żakowski wypowiedział kilka oryginalnych – przynajmniej dla mnie - sądów. Zaczął od stwierdzenia, że lewica od XIX wieku bazuje na tym samym: staje po stronie słabszych. Ale na przestrzeni dziejów owa „słabszość” rozmaicie się lokowała. Przez dziesiątki lat byli to ludzie pracy najemnej, potem dostrzeżono kobiety, a dziś są nimi różne grupy ludzi z pewnych względów dających się ogólnie określić jako wykluczeni. Wiele z tych grup nie ma swojej reprezentacji politycznej. Partie lewicowe powinny więc do nich dotrzeć i stać się nią. Z tego punktu widzenia Jacek Żakowski za trafny krok uznał poparcie przez Ruch Palikota Ruchu Wolnych Konopi., wyrażając zarazem zdziwienie, że rząd i większość partii obstając przy penalizacji miękkich narkotyków udziela politycznego wsparcia narkobiznesowi. Zwrócił też uwagę, że skupienie wokół siebie różnych ruchów może być kłopotliwe, gdyż mogę one mieć interesy wzajemnie sprzeczne. Trzeba więc poszukiwać dla nich wspólnego junctim, na tyle istotnego, żeby różne podmioty chciały realizować swoje cele pod wspólnym szyldem.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wańka-Wstańka, czyli Janusz Rolicki o sobie i o dziennikarstwie

Czytelnicy PRL-owskich tygodników pamiętają zapewne znakomite reportaże o pracy ludzi w PGR-ach, śmieciarzy lub przewoźników zwierząt rzeźnych, pisane po wcieleniu się autora w rolę jednego z uczestników grupy.Nieco młodsi pamiętają takie cieszące się w czasach "krwawego Maćka"  olbrzymim zainteresowaniem programy telewizyjne jak " Godzina szczerości" lub "XYZ", których był pomysłodawcą i w których występował, jeszcze młodsi pamiętają być może pierwszą polską telenowelę "W labiryncie". Stał za nimi jako autor, redaktor lub pomysłodawca Janusz Rolicki. Znaczną popularność przyniosła mu książka "Przerwana dekada", stanowiąca zapis jego rozmów z Edwardem Gierkiem. Trafił z nią we właściwy czas, dzięki czemu była ona wielokrotnie wznawiana i osiągnęła milionowy nakład. Dziś można go oglądać w roli komentatora politycznego w telewizji lub czytać artykuły w gazetach i tygodnikach o profilach od lewa do prawa i z powrotem. Bo ten 75-latek jest wciąż niezwykle żywotny i twórczy.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Sprzątanie po IV RP

Niestety, koalicja PO-PiS nie posprzątała po dwóch latach rządów koalicji PiS-LPR-Samoobrona, a zwłaszcza po rozpoczętej budowie IV RP. Owszem, powołano komisje, ale albo ich prace z góry były obliczone na spełznięcie na niczym (komisja "naciskowa"), albo zlekceważono ich końcowe wnioski (komisja Kalisza). Więc w rezultacie architektom tego potworka nic się złego nie stało. Kaczyński przyjął haniebną drogę powrotu do władzy, a koalicja rządowa robi wszystko, żeby jego zapał podsycać, bo ma dzięki temu czym i kim straszyć i tym sposobem utrzymywać się u władzy, za nic mając sobie złożone wcześniej obietnice modernizacji kraju. Ziobro zaś bierze europejskie diety i zamiast reprezentować Polskę w Europarlamencie mąci w kraju. A MON z pieniędzy podatników wypłaca milionowe odszkodowania za ekscesy Macierewicza, nie pociągając go do żadnej formy odpowiedzialności.
W tej sytuacji obywatele robią porządki we własnym zakresie. Zrobiła to m.in. prof. Wiktoria Śliwowska, wybitna badaczka dziejów relacji polsko-rosyjskich, głównie w XIX w..

niedziela, 17 marca 2013

Habent papam? Czy jednak habemus?

Habent, gdyż jako niedowiarek nie przynależę do tych, którzy twierdzą, że "habemus papam". Chyba, że mogę z tytułu ochrzczenia...
Trudno było wynik konklawe przegapić, skoro był głównym tematem w mediach  od chwili ustąpienia poprzedniego papieża, a po wydobyciu się z zamontowanego na kaplicy sykstyńskiej komina białego dymu, można było odnieść wrażenie, że nawet trzęsienie ziemi gdzieś w pobliżu Polski (na szczęście Polsce one nie grożą) nie zwróciłoby uwagi mediów.
Zatem i ja  nie bez pewnego wzruszenia oglądałem w telewizji, jak nowo wybrany papież podchodzi w dość licznej asyście kardynałów do okna nad bramą bazyliki watykańskiej i wita zebranych słowami "buona sera". A więc nie "Pochwalony", czyli że zwrócił się do wszystkich zgromadzonych na Placu Św. Piotra  i przed ekranami telewizyjnymi. Braci w wierze, wyznawców innych religii i osób areligijnych.
Podobnie odbieram jego słowa do dziennikarzy podczas sobotniego spotkania, kiedy wyraził się przyjaźnie do wszystkich dziennikarzy, bez względu na wyznanie.
Więc może jednak będzie on miał w sposób trwały na uwadze katolików jak i wszystkich innych i w jakimś sensie i ja zyskałem prawo mówić, że mamy papieża?

wtorek, 5 marca 2013

Jan Hartman o kościele i państwie



W pierwszy dzień "bezkrólewia" w Watykanie gościł we Wrocławiu pochodzący stąd  prof. Jan Hartman, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmujący się heurystyką filozoficzną, filozofią polityki oraz bioetyką. Jest postacią  znaną, gdyż często wypowiada się w mediach i jest autorem bloga na portalu  "La Liherte", a w swoich wypowiedziach jawi się jako zdecydowany krytyk kościoła.
Jego wykład na spotkaniu zorganizowanym przez Klub Przedsiębiorczości Ruchu Palikota, w znacznej części poświęcony został historii Kościoła na tle równolegle wykształcających się systemów władzy, państw oraz narodów. Pomogło to dowieść gościowi tezy, że przez wieki kościół niejako wyprzedzał rozwój społeczny i był niejako katalizatorem rozwoju społecznego.  Z czasem jednak zaczął stawać się hamulcem, co doprowadziło do wojen religijnych w pierwszej połowie XVII w., a w całej jaskrawości pokazała to Rewolucja Francuska. Dziś Kościół ze swoimi dogmatami i stosunkiem do zmian społecznych  stał się w sposób ewidentny wsteczny. I na sprawach świata doczesnego koncentruje swoją uwagę.

niedziela, 17 lutego 2013

Polska się grodzi. Do absurdu


Przybysze z obcych krajów zwykle dziwią się, że Polska jest ponad miarę pogrodzona. Dostrzega się to także, gdy samemu wraca się z zagranic. Mało tego, że grodzą się właściciele domków jednorodzinnych i nowobogackich pałaców, że grodzone są nowo budowane osiedla, ogradzać się zaczynają osiedla do tej pory wolne od tej plagi.
Przykładem bezprzykładnego wręcz absurdu jest to, co zrobiono z trzema blokami na Popowicach. Otóż podobno w wyniku głosowania postanowiono zagrodzić barierkami wjazdy przed blokami przy ul. Popowickiej od 136 do 158.

środa, 6 lutego 2013

A miało być pięknie...

Kto śledzi mój blog, wie, że byłem entuzjastą nowej partii politycznej, która wyznaczyła sobie dwa główne cele: unowocześnienie państwa oraz dokonanie faktycznego jego rozdziału od kościoła, zagwarantowanego w Konstytucji RP z 1997 r. Nowoczesność państwa miała polegać głównie na zapewnieniu możliwie pełnych praw obywatelskich mniejszościom społecznym (narodowym, etnicznym, seksualnym) na równi z większością, na usuwaniu zbędnych barier biurokratycznych dla obywateli i biznesu oraz na większym zaangażowaniu państwa we wspieranie rodzimej przedsiębiorczości, tak, żeby lepiej w kraju wykorzystać dostępne tu surowce i półprodukty oraz potencjał intelektualny Polaków. Innymi słowy chodzi o przyspieszenie równania do tych krajów europejskich, których obywatele mogą się tym wszystkim cieszyć..

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Koniec kadencji

Trwa już w najlepsze kampania sprawozdawczo-wyborcza w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich. Choroba wyłączyła mnie z pierwszych dwóch etapów. Nie wysłuchałem więc sprawozdania ustępującego zarządu Koła Bibliotek Uczelni Niepaństwowych Wrocławia i nie uczestniczyłem w wyborze nowego. Wprawdzie za moją zgodą zostałem delegatem na zjazd oddziałowy, który odbył się w minionym tygodniu, ale nie mogłem w nim wziąć udziału. Dzięki nieocenionemu Ryśkowi Turkiewiczowi i jego serwisowi "Robaki" przejrzałem zdjęcia z obrad i wiem, że na przewodniczącą wybrano osobę, którą pewnie spotkałem, ale nazwisko jej (razem z imieniem, bo Podgórską mam przecież w swoim zespole, ale Małgosię) nic mi nie mówi. Ale uważam, że dobrze, że po kilku kadencjach przyszedł wreszcie ktoś nowy, mam nadzieję, że z nową koncepcją funkcjonowania tego ogniwa organizacji.
Teraz czeka mnie zjazd okręgowy, na którym powinienem być obecny z racji członkostwa ustępującego zarządu. Bez mandatu, więc i bez zamiaru dalszej aktywności na tym szczeblu. Zresztą, nie byłem w mijającej kadencji specjalnie aktywny, zwłaszcza w ostatnim roku kadencji, zajmując się tylko przewodniczeniem komisji ds. nagród i odznaczeń. Zbierała się ona zwykle na początku każdego roku, w celu dopilnowania dokumentacji zgłaszanych przez ogniwa niższego szczebla wniosków oraz wytypowania na podstawie zgłoszeń kandydata na Dolnośląskiego Bibliotekarza Roku. Decyzje w tych sprawach podejmował cały zarząd. Spadek aktywności podyktowała konieczność leczenia się - rok temu w klinice laryngologicznej, a w tym dochodzenie do zdrowia po kuracji szpitalnej. Ale też miało na to wpływ pewne zniechęcenie. Zebrania zarządu trwały niemiłosiernie długo i w dziewięćdziesięciu procentach poza przewidzianym porządkiem. Początkowo próbowałem wchodzić w rolę przewodniczącej i moderować bezładna dyskusję o wszystkim i niczym, a potem zacząłem po prostu po dwóch godzinach wychodzić.
W czerwcu planowany jest zjazd krajowy delegatów. Będę na nim z tytułu przewodniczenia jednej z sekcji.Mając możliwość poznania pracy zagranicznych stowarzyszeń bibliotekarskich postulowałem  przez wiele lat wprowadzenie i u nas pewnych zmian. To i owo się udało, ale nie całkiem po mojej myśli. Najszybciej poszło, jeszcze w pierwszej kadencji mojej prezesury, ustanowienie Nagrody Naukowej SBP. Miała to być taka bibliotekarska "Nagroda NIKE". Za pierwszym razem tak było. Otrzymała ja p. Maria Lenartowicz. Potem już zaczęło się mnożenie i stopniowanie tych nagród, a więc jakby rozmycie ich znaczenia. Postulowaną przeze mnie nagrodę za najlepszą pracę magisterską ustanowiono wiele lat później, więc mogę tylko mieć satysfakcję, że ktoś postanowił do sprawy wrócić. To samo dotyczy organizacji kongresów naukowych towarzyszących Krajowym Zjazdom Delegatów oraz kongresu w połowie kadencji.  Wreszcie po latach ktoś wrócił do wniosku, żeby zamiast jednodniowego, polegającego głównie na akademiach połączonych z wręczaniem nagród i odznaczeń Stowarzyszenie organizuje Tygodnie Bibliotek i Bibliotekarzy. A ich celem jest popularyzacja bibliotekarzy, bibliotek i ich usług w społeczeństwie, akademia zaś jest tylko jedną z imprez.
Do dziś nie udało się jednak sprofesjonalizowanie władz wykonawczych Stowarzyszenia i zapewnienie im w ten sposób większego poczucia niezależności w stosunku do władz państwa oraz władz bibliotek, które członków władz SBP zatrudniają. Obecna sytuacja sprawia, że już dwukrotnie kolejni prezesi Stowarzyszenia zostali zdymisjonowani ze stanowisk kierowniczych w Bibliotece Narodowej. Wprawdzie na inne kierownicze, ale za każdym razem była to degradacja. Ale przynajmniej zatrudniono dyrektora wydawnictwa. A że był to krok słuszny i od dawna pożądany świadczy zwielokrotnienie aktywności wydawniczej. Dziś to SBP, a nie którakolwiek z bibliotek lub instytucji naukowych jest liderem w zakresie edycji literatury fachowej dla bibliotekarzy. No i chyba nie doczekam się zmiany statutowej polegającej na tym, że w miejsce zjazdów delegatów odbywać się będą walne zgromadzenia. O tym, jakie to ma znaczenie widać bardziej na postawie Polskiego Związku Piłki Nożnej, na którego zjazdy krajowe od lat wybierane były te same osoby, w wyniku czego zmiany na szczycie zachodziły tylko pod naciskiem mediów i opinii publicznej. Tyle, że PZPN-em interesują się media, politycy i w efekcie opinia publiczna. A Stowarzyszeniem Bibliotekarzy nie interesują się nawet sami bibliotekarze, poza tymi kilku tysiącami (z kilkudziesięciu, niektórzy twierdzą, że może i ponad stu tysiącami) ogółu środowiska. W efekcie o zmianach w składzie delegatów w większym stopniu decyduje biologia niż wybory. I biologia w głównym stopniu wpływa na wybory zarządów, a w szczególności Zarządu Głównego. To znaczy nowe osoby są do nich wybierane raczej w wyniku ustania aktywności w wyniku osiągnięcia starszego wieku i przejścia na emeryturę dotychczasowych członków tych gremiów, niż w wyniku chęci sprawienia odważniejszych i nowszych form czy kierunków aktywności. Choć trzeba przyznać, że ten zarząd, który w czerwcu poddany zostanie ocenie, wykazał się dużo większą skłonnością do nowych form aktywności. Być może jest to efekt wdrożenia planu strategicznego, być może zatrudnieniu bardziej przedsiębiorczych młodych ludzi w biurze, choć mam wrażenie, że w dużym stopniu wpływ na to miało pojawienie się autentycznego lidera wśród młodych  bibliotekarzy. I dobrze, że Piotr Marcinkowski, bo o nim tu mowa, znalazł się w Zarządzie Głównym, bo dzięki temu inicjatywy młodych bibliotekarzy, czasem bardzo niekonwencjonalne, uczyniły Stowarzyszenie organizacja bardziej żywą, autentyczną i przez to atrakcyjną.


piątek, 18 stycznia 2013

Niemcy Hitlera i Rosja Putina

Korzystam jeszcze ze zwolnienia lekarskiego, więc mam czas na lektury. I czytam na przemian dwie grube książki: Andrew Nagorskiego "Hitlerland" (Poznań : Rebis, 2012) i "Rosja : podróż do serca kraju i narodu" Jonathana Dimblemy'ego (Poznań : Zysk i S-ka, 2012).
Autor pierwszej był w latach 80tych korespondentem prasy amerykańskiej w Polsce, ale też m.in. w Moskwie i Berlinie. I m.in. o amerykańskich swoich kolegach po fachu oraz dyplomatach pisze. Tyle, że tych, pracujących w Niemczech w Republice Weimarskiej oraz III Rzeszy. I ukazuje Niemcy w świetle ich publikacji oraz raportów słanych do Waszyngtonu. Nigdzie przedtem nie znalazłem tak rozległej i tak malowniczo opisanej panoramy życia codziennego różnych warstw społeczeństwa niemieckiego od zakończenia I wojny światowej po dojście Hitlera do władzy. Bo na razie do tego miejsca doszedłem. Nie wiedziałem też, że Stany Zjednoczone ładowały w państwo niemieckie tyle pieniędzy. Dopiero kryzys lat 1929-1933 zwęził ten strumień. I że Berlin okresu Republiki Weimarskiej stał się europejską stolicą życia artystycznego, odbierając ten tytuł Paryżowi. Wiedziałem, że działały tu kabarety oferujące niezbyt wysokiego lotu spektakle, ale że ściągali najwybitniejsi malarze owej doby, muzycy, twórcy teatralni, dowiedziałem się z tej książki.
Rozkwit Niemiec budowany na amerykańskich pieniądzach oraz nigdzie w świecie nie spotykane wolności, także obyczajowe, ale jednocześnie marne warunki życia niższych warstw społecznych, spotęgowane przez kryzys światowy i masowe bezrobocie stanowią tło kariery politycznej Hitlera, systematycznie zjednującego sobie poparcie, zwłaszcza ludzi młodych oraz zmarginalizowanych, do wyobraźni i nadziei których umiał się od odwołać i uwieść  demagogicznymi hasłami.
Któregoś dnia zajrzałem jednak do drugiej książki i nie potrafię się od niej oderwać. Znany brytyjski dziennikarz, autor serialu dokumentalnego o Związku Radzieckim okresu "późnego Breżniewa" postanowił odbyć podróż po Rosji. Dostał kilkumiesięczne stypendium i przez kilka miesięcy 2009 roku przebył drogę od Murmańska m.in. przez Wyspy Sołowieckie, Petersburg, Moskwę, kraje kaukaskie, Wołgograd, Kazań, przez Ural, Nowosybirsk, Irkuck aż do Władywostoku. Pisze o historii, najczęściej tragicznej, tych miejsc, ich dniu dzisiejszym, problemach społecznych i politycznych (alkoholizm, wszechobecna korupcja, autorytaryzm władz państwowych i lokalnych), relacjonuje rozmowy ze spotkanymi ludźmi i snuje własne refleksje. Niezwykle krytycznie osądza byłego prezydenta Jelcyna, którego uważa za prostaka, oraz Putina, który cała politykę wewnętrzną sprowadza do własnego bogacenia się i umożliwiania bogacenia się swego otoczenia. Jego zdaniem taka polityka wiedzie do ograniczania potęgi Rosji w miarę uniezależniania się innych potęg od surowców rosyjskich. Tym bardziej, że najszybciej na świecie kurczy się liczba mieszkańców tego kraju.
Jest zaś zafascynowany Michaiłem Gorbaczowem, którego uważa za jedynego w dziejach Związku radzieckiego i Rosji porewolucyjnej męża stanu. Wspomina zresztą z przyjemnością wywiad, jaki przeprowadził z nim jeszcze jako sekretarzem generalnym partii komunistycznej.
Na razie jestem wraz z Dimblebym w Moskwie, ale doczytam książkę aż do Władywostoku. A potem wrócę do "Hitlerlandu".
PS.
A zdrowie choć wraca, to nie na tyle, żeby już wracać do pracy. Przepracowałem dwa dni, ale lekarka każe jeszcze przez tydzień odpoczywać i zachowywać się jak kuracjusz w sanatorium: wysypiać się (z tym akurat w sanatorium bywa rozmaicie), spacerować, relaksować się i niczym się nie przejmować.
okładka  Hitlerland - Nagorski Andrew