sobota, 30 grudnia 2023

Rosja już tu jest. Polska PiS w powieści

 Śledzę pisarstwo Vincenta V. Severskiego, można rzec kolegi po fachu naszego obecnego ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza, bo byłego pułkownika polskiego wywiadu. Wiedza o tajnikach wywiadu, relacji międzynarodowych w tym dziele, dodaje jego powieściom szpiegowskim wiarygodności. A to w połączeniu z niewątpliwym talentem literackim daje znakomite rezultaty. A każda kolejna powieść, której akcja rozgrywa się w Polsce i ma jednowyrazowy tytuł, sięga coraz wyższych kręgów władzy.
W powieści Dystopia (Czarna Owca, 2023) bohaterem jest wicepremier polskiego rządu, z pretensjami do zostania szefem rządu, który odpowiada za nadzór nad polskimi służbami i porządkiem publicznym. Żeby zataić swoje bezpośrednie kontakty z wywiadem rosyjskim, aresztuje kierownictwo komórki wywiadu, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest bliska ich ujawnienia. Próby uwolnienia szefa komórki i jego najbliższych współpracowników oraz skompromitowania wicepremiera podejmują się pozostające na wolności kobiety. Krok po kroku nizają zespół i kontakty o różnych kompetencjach i możliwościach, łącznie ze współpracownikami z krajów NATO, budują system komunikacji uniemożliwiający kontrolę przez PEGASUS, który ma tu inną nazwę, i biorą się do dzieła. Oczywiście obóz władzy też nie zasypia gruszek w popiele. Rysy niektórych postaci sprawiają momentami wrażenie, że mamy do czynienia z powieścią z kluczem.
Autor z coraz większą wprawą rysuje postaci, czytelnik wciąż zaskakiwany jest dramatycznymi zwrotami akcji i do końca nie jest pewny ostatecznego rozstrzygnięcia.
Dystopia Severski Vincent V.

poniedziałek, 18 grudnia 2023

Pociągiem do lat młodości i pierwszych miłości

 Już kilka tygodni temu przeczytałem najnowszą powieść Jarosława Rudiśa Ostatnia podróż Wirtenberga (Książkowe klimaty, 2021). Można ją nazwać powieścią kolejową. Dzieje się bowiem w podróży pociągiem, a właściwie pociągami na trasie od Berlina do Sarajewa, śladem dzieciństwa i młodości liczącego 99 lat Wenzela Winterberga, syna dyrektora pierwszej spalarni zwłok w dzisiejszym Libercu. Właściwie był umierający, ale opieka pewnego mężczyzny Krausa, zatrudnionego przez córkę starszego pana, pełniącego tu rolę narratora, pozwoliła mu wrócić do życia. I jak tylko zebrał siły zażyczył sobie odbyć podróż pociągiem, żeby odwiedzić miejsca, które w młodości odwiedził ze swoją pierwszą miłością Lenką, o której mówił "Lenka na księżycu". Była Żydówką i pewnie spotkał ją los innych ofiar holokaustu.
Oprócz zwykłego bagażu podróżnego zabrał  ze sobą przewodnik kolejowy z 1913 roku. Wtedy, i jeszcze lata przedtem i potem, ukazywały się takie coroczne przewodniki, zawierające rozkłady jazdy pociągów w  całej Europie wraz z informacjami o usługach i wyposażeniu pociągów na trasach, łącznie z kartami dań w wagonach restauracyjnych, opisami dworców, dostępnych tam usługach noclegowych i gastronomicznych, informacjami o hotelach i ciekawych obiektach do zwiedzania w miastach, w których można się zatrzymać. I w czasie podróży zamęcza głośnym czytaniem tej publikacji swego towarzysza podróży i przygodnych współpasażerów.  A jak nie czyta, to opowiada i wdaje się w rozważania o historii i wtedy czasem, jak to ujmuje narrator, pada ofiarą napadu historii i wtedy na krótko traci przytomność. 
Szczególnie nie może przeboleć klęski armii pruskiej w Koeniggraez (dziś Sadowa) i wręcz maniakalnie do niej w swych opowieściach wracał.
Mijane miasta i miasteczka n.in. Lipsk, Liberec, Praga, Bratysława, Wiedeń, czasem kilkudnioowe postoje, chwile spokoju gdy Winterberg przysypiał lub zasypiał pozwalają Krausowi na skojarzenia i wspomnienia o jego pierwszej wielkiej miłości Carli. Ostatni odcinek podróży odbywają autobusem, gdyż okazuje się, że z Zagrzebia, stolicy Chorwacji nie ma połączenia kolejowego ze stolicą Bośni.
Droga powrotna odbywa się już szybko, ale obaj podróżnicy nie kończą jeszcze podróży, lecz jadą do Peenemuende. Po drodze Winterberg opowiada, że służył w Wehrmachcie jako żołnierz biorący udział w rozładunku pociągu z więźniów z Polski,m w  części już martwych a potem w pracy nad rakietami V1 i V2. I do jednej z rakiet wyrysował wizerunek swojej Lenki i wyobraził sobie, że poleci na księżyc.
I opowiedziawszy to ruszył przed siebie w gęstej śnieżycy i... zniknął.
Nie pierwsze to tego typu zakończenie powieści z Rudiśa.
Opowiada jeszcze wspólną podróż swojej zleceniodawczyni i oznajmia, że musi odwiedzić niektóre miejsca jeszcze raz.
Opowieść snuje się tu niespiesznie, ale wciąga czytelnika chcącego poznać atmosferę ostatnich lat cesarstwa Austro-Węgier skonfrontowaną z opisem miejsc, w których przez ponad sto lat zaszły zmiany, acz nie tak wielkie, żeby do nich nie trafić, nie zjeść tego, co sto lat wcześniej i nie popić piwem tej samej marki. I chciałoby się odbyć takiej podróży, ale już raczej w innym towarzystwie
PS.
Podałem tag "powieść czeska". Autor jednak tak się zadomowił w Niemczech, że pisze już po niemiecku i powieść została - znakomicie!  - przetłumaczona z niemieckiego
Ostatnia podróż Winterberga



poniedziałek, 20 listopada 2023

W przerwie lektur poważniejszych zrobiłem sobie dwuwieczorową przerwę na przeczytanie wywiadu rzeki z Wiesławem Michnikowskim, wielkim aktorem, zmarłym rok temu w sędziwym wieku 95 lat. Wywiad, przeprowadzony przez jednego z dwóch synów gwiazdy teatru, filmu i kabaretu składa się na pełną faktów biografię, poprzedzoną historią rodziców aktora.
Jak wielu ludzi sztuki, którzy osiągnęli dorosłość w czasie wojny, zaczął w Lublinie na scenie wojskowej, skąd trafił do powstałej tam szkoły aktorskiej i wreszcie do teatru zawodowego. Trochę przypadkiem, bo nie zdążył przystąpić do egzaminów wstępnych na politechnikę, bo w czasie wojny ukończył niemieckie technikum samochodowe i sprawdził się w praktyce m.in. w zakładzie naprawy samochodów. Z braku zajęć i środków utrzymania trafił do teatru wojskowego i połknął bakcyla. Po kilku latach wrócił do Warszawy i dostał się do Warszawy, do Teatru Młodej Warszawy. I wtedy już na dobre ujawnił się jego talent komiczny. Zaczął grywać w swego rodzaju impresaryjnym Teatrze Satyryków i innych scenach estradowych. Talent rozwinął w kabarecie "Wagabunda", który tworzyli wybitni aktorzy i estradowcy i z którym objechał świat. Zatęsknił jednak za bardziej uregulowanym życiem i po dwóch latach życia wagabundy skorzystał z zaproszenia do Teatru Współczesnego, kierowanego przesz Erwina Axera, z którym związał się na lata i grywał zarówno role komediowe, ale też dramatyczne, by nie rzec tragikomiczne.
Wtedy też Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski uruchomili w telewizji "Kabaret starszych panów" i związał się z nim od pierwszego do ostatniego przedstawienia i zagrał w filmie "Upał", czyli sfilmowanym przez Kazimierza Kutza jednym ze spektakli.
Trafił też do stworzonego przez Edwarda Dziewońskiego kabaretu "Dudek", którego był jedną z najjaśniej świecących gwiazd.
Kina nie lubił i z tego powodu pewnie zagrał w niewielu filmach. Powtarzał opinię Marii Koterbskiej, która po filmie "Irena do domu" zyskała znakomite recenzje, stwierdziła, że gra w konie to wieczne czekanie - jak nie na odpowiednią pogodę, to na zmontowanie dekoracji, ustawienie kamer itd. i więcej już nie dała się zaangażować. On sam zagrał główną rolę w jednej z dwóch części filmu"Gangsterzy i filantropi" i u schyłku kariery w "Skutki noszenia kapelusza w maju". No i w wielu epizodach.
Chętnie grywał w Teatrze Telewizji, gdzie stworzył wiele genialnych kreacji.
Zdobyte w czasie wykształcenie techniczne i pewnie zamiłowanie do majsterkowania sprawiało, że wykorzystywał je w codziennym życiu, ale też i psikusów, które sprawiał swoim scenicznym kolegom, na przykład zamontowanie świateł "stop" poniżej swoich pleców, które miał widzieć idący za nim na scenie kolega. A podczas następnego spektaklu dla uzyskania efektu zaskoczenia tabliczki z napisem "Brak świateł". Anegdot jest tu zresztą więcej.
I to telewizja przyniosła mu sławę, jak wielu wybitnym aktorom, którzy, podobnie jak Michnikowski, najwyżej cenił swoją pracę w teatrze, która wręcz zmusza do nieustannego doskonalenia się w zawodzie.
Wywiad przeprowadził jeden z dwóch synów aktora i to on wziął na siebie obowiązek pokazania jego wielkości, cytując recenzje lub publikując ich faksimile. Obaj zaś dobrali liczne zdjęcia. Bo i w tym dziele Michnikowski wyróżnił się techniką fotografowania, gdyż w czasie wojny zarabiał też z kolegą robieniem zdjęć na zamówienie.
Książkę uzupełniają spis ról wielkiego aktora oraz indeks nazwisk.


Tani drań

piątek, 3 listopada 2023

Stacje, dworce, pociągi

Od czasu przeczytania powieści Grandhotel polubiłem twórczość prozatorską Jaroslava Rudiśa, który w moich oddaje klimat czeskości, jak wcześniej robili to Skvorecky, Hrabal oraz twórcy filmowi czeskiej Nowej Fali.

Jednak najnowsza jego książka Stacja Europa Centralna (Książkowe Klimaty, 2023) w przekładzie Małgorzaty Gralińskiej to jednak co innego. Autor dzieli się swoją wyniesioną z  dzieciństwa w rodzinie kolejarskiej pasją kolejnictwa. Jak pisze, zgromadził  jako chłopiec miniatury kolei, a jako dorosły wciąż gromadzi literaturę związaną z kolejnictwem, w tym krajowe i europejskie rozkłady jazdy, które jeszcze czterdzieści lat temu wydawane w formie książkowej, zawierające też mapy, informacje o stacjach i dworcach, a także o hotelach, restauracjach, wyposażenia pociągów o wagony restauracyjne, restauracyjne, a nawet o specjalnościach tych restauracji.

Nie został jednak kolejarzem, ba, nie dostał się nawet do technikum kolejowego z powodu wady wzroku. Ale pasja została. Dzieli się więc z czytelnikami w kolejnych rozdziałach swoją wiedzą o początkach kolei, o rodzajach i typach lokomotyw, wagonów oraz o stacjach i dworcach, ich architekturze, wyposażeniu i stylu. Pisze też o wartych uwagi trasach kolejowych w Europie Środkowej, która w jego ujęciu rozciąga się od Szwajcarii, Niemiec i krajów Beneluksu po zachodnią granicę Rosji.
Wyjątkowo wciągające są opisy linii kolejowych, np. do Laponii  przez surowe krajobrazy Finlandii, szybkimi kolejami we Francji, wzdłuż Renu do Rotterdamu (sam trzydzieści kilka lat temu jechałem z Wiesbaden przez Kolonię, skąd pociąg dalej zawiózł mnie do Hamburga) z widokami pól winorośli i zamkami na szczytach wzniesień, i trasę górską z Zurychu do Lugano, z setkami (dosłownie) tuneli i mostów nad dolinami i górskimi rozpadliskami, zbudowaną jeszcze w XIX wieku, gdy nie znano współczesnych technik wiercenia, ani nawet używania dynamitu. Autor nie pomija faktu, że budowa pochłonęła blisko 200 ofiar śmiertelnych i tysiące zachorowań z niedożywienia, zimna i miesięcy nie wychodzenia na powierzchnię. Jest też wątek polski, gdy autor podróżując z Bałkanów zawadził o Lwów, Przemyśl i Sanok. Odbył też podróż na trasie Przemyśl - Świnoujście i zachwycił się Dworcem Głównym we Wrocławiu.
Znajdziemy tu też barwny opis swojej wspólnej z innym fascynatem kolei dwudobowej podróży z Lipska do Budapesztu i z powrotem przez północne Niemcy z dwunastoma przesiadkami wraz z opisem  dworców i stacji oraz zdjęciami niektórych z nich.
Książka w ogóle zawiera wiele zdjęć wykonanych przez autora.
Celowo wspomniałem o tłumaczce (z niemieckiego, gdyż autor osiadł w Berlinie i pisze już po niemiecku), która poza przekładem tekstu musiała poradzić sobie z nazewnictwem licznie przytaczanych tu nazw własnych lokomotyw (nazywanych na ogół pieszczotliwie przez maszynistów), miejscowości, czy innych nazw geograficznych.
Po lekturze tej książki jeszcze bardziej polubiłem podróże koleją, ale pozazdrościłem autorowi że będąc w kwiecie wieku i nie troszcząc się o pieniądze (jako wzięty i tłumaczony na wiele języków pisarz ma ten luksus może sobie wsiąść do pociągu na znane i nieznane trasy i  napawać się radością podróżowania. I uczynić z tych podróży tworzywo literackie.
A teraz czytam powieść kolejową tego autora, w której 99-letni człowiek odbywa podróż koleją z Niemiec do Sarajewa. Niemal każda ze stacji będącej przerwą w podrózy wiąże się z epizodami z życia starca.

Jak przyjdzie wiosna będę musiał sobie trochę pojeździć. Nie tylko na marsze do Warszawy, jak tego roku.


Stacja Europa Centralna Jaroslav Rudis




piątek, 20 października 2023

Służby, służby i polityka

W krótkich odstępach czasu giną w trudnych do wyjaśnienia dla polskich służb wywiadowczych trzej polscy dyplomaci: jeden w Algierze i dwóch w Baku. Ten w Algierze miał dopiąć do końca nie całkiem czystą transakcję dostarczenia broni gospodarzom, ci dwaj w Baku pełniący funkcje nie całkiem wiążące się z dyplomacją, infiltrowani są przez służby rosyjskie i do tego wplątani w wątki romansowe własne i ich żon. W kraju zaś trwa rywalizacja aktualnego premiera i mocnego faworyta do objęcia stanowiska w przypadku prawdopodobnego wygrania wyborów przez reprezentującego go stronnictwo. I obaj nie są zainteresowani w dojściu do prawdy o kulisach tych zbrodni, co każe domniemywać, że nie mieli z nimi jakichś powiązań.Tak zaczyna się kolejna powieść wytrawnego twórcy powieści szpiegowskich Vincenta V. Severskiego Odwet (Czarna Owca, 2019).
I jak to w powieściach tego autora bywa, sprawę ma rozwikłać specjalny zespół, kierowany przez doświadczonego oficera o zdumiewającej intuicji i złożony z osób o zróżnicowanych i wyjątkowych kompetencjach, połączonych także silnymi więzami przyjaźni i wzajemnego zaufania.
Szef tego zespołu wybiera się z przyjacielem na wakacje w Bieszczady i ma nadzieję, że w dwa tygodnie ustawi kierowanie akcją tak, że będzie mógł spokojnie wyjechać. Albo może nawet i ją rozwikłać. Okazuje się jednak, że przyjaciel poważnie się rozchorował i już mimo operacji nie uniknął śmierci.  Zdążył jednak przyjacielowi podpowiedzieć sposób na spędzenie reszty życia u boku pewnej pielęgniarki. W efekcie nici wyszły z urlopu w Bieszczadach, co pozwoliło na pełne zaangażowanie w doprowadzenie śledztwa do końca. Wymagało to jednak wynikającej poniekąd z doświadczenia intuicji, podróży, wciągnięcia do akcji zaufanych osób spoza stałego zespołu oraz ryzykownych, zagrażających życiu akcji. Szczególnie emocjonująca jest akcja eksfiltracji (czyli wywiezienia z zagrożonego obszaru) algierskiego policjanta współpracującego  z polską placówką agenturalną z rodziną. Nie obyło się bez ofiar.
Chyba nie będzie niespodzianką dla czytelnika, że zdarzenia poza krajem powiązane są z rywalizacją polityczną w kraju. 

Ale w jaki sposób, to już trzeba sięgnąć po książkę. Jest gruba, więc nie da się przeczytać naraz, ale odkłada się ją niechętnie, bo wciąga niemal od pierwszej strony.
https://s.lubimyczytac.pl/upload/books/4883000/4883471/730490-352x500.jpg


niedziela, 8 października 2023

Jezus umarł w Polsce (przy granicy z Białorusią)

 Jeszcze na początku września kupiłem książkę Mikołaja Grynberga zatytułowaną właśnie tak: Jezus umarł w Polsce (Agora, 2023). Jest to zbiór wywiadów z osobami, które zaangażowały się w ratowanie azjatyckich i afrykańskich uchodźców zwabionych przez państwo Łukaszenki, przerzucanych (a właściwie przepychanych przez druty) przez białoruskich pograniczników i wojsko na stronę polską i wielokrotnie z równą brutalnością przepychanych z powrotem na stronę białoruską. Niektórych nieszczęśników, w tym kobiety, dzieci i osoby w zaawansowanym wieku, spotkało to do dwudziestu razy! Ponadto są tu dwa wywiady z żołnierzami Straży Granicznej.
A tytuł? Bo wśród zmarłych przy granicy był 24-letni Syryjczyk Issa (czyli właśnie Jezus) Jerjos z Syrii. Zresztą, trudno oprzeć się przypuszczeniu, że gdyby wśród uchodźców znalazł się młody Jezus z Nazaretu z matką, mógłby spotkać go podobny los. Mieli bowiem śniadą cerę i orientalne odzienie.

Pierwszych kilka wywiadów przeczytałem przed wyjazdem na druga turę wakacji, gdzie tymczasem najszybciej jak się dało zobaczyłem film Agnieszki Holland Zielona granica. Film jakby unaocznił mi przerażającą scenerię wydarzeń, odbywającą się głównie nocą, gdy łatwiej jest dotrzeć do potrzebujących ratunku ludzi. Film to jednak fikcja, choć z pewnością osadzona w realiach opowiedzianych Grynbergowi i w wywiadach dla mediów.
I tak, mając już te wyobrażenia doczytałem książkę do końca. Widać dzięki niej, że w akcję ratowania angażują się ludzie zaprawieni w różnych akcjach pomocowych, a natura z każdym rokiem jest coraz bardziej kapryśna i wymaga interwencji, a rządy gangu zwanego PiS też dostarczają sposobności ponad miarę. Niektórzy w tym celu zamieszkali w pobliżu granicy. Ale angażują się też mieszkańcy przygranicznych miejscowości. Wystarczy, że ktoś wybrał się do lasu na grzyby, jagody lub dla relaksu i natknął się na nieszczęśliwców, najczęściej w opłakanym stanie zmarzniętych, brudnych, zgłodzonych i spragnionych, żeby podzielić się tym, co się ze sobą zabrało, odstąpić suche okrycie, a następnie wrócić do domu i zanieść coś z tego, co z domowych zasobów może się przydać. Znaczna część tych osób, na tym nie poprzestaje, szuka pomocy u doświadczonych ratowników, szkoli się w pomaganiu, w zakresie niezbędnej znajomości prawa, użycza własnych domów, gdzie uchodźcy mogą się umyć, odziać w suchą odzież i buty i nabrać sił. Ale bacząc, żeby nie zwrócić uwagi sąsiadów, bo tamte rodziny mają swoich członków jak nie w Straży Granicznej, to w policji lub WOT. Albo po prostu wrogo usposobionych do osób o ciemnej karnacji skóry. Wśród tych osób, które połknęły bakcyla pomagania znalazł się były wojewoda podlaski Maciej Żywno.

Wrażenie robią wywiady ze strażnikami. Jeden z nich nie ma chyba żadnych skrupułów, wykonuje rozkazy.Nie godzi się z tym, że obcy "się tu pchają". Na pytanie, czy to nie jest rasizm odpowiada "Bo jesteśmy u siebie. Chyba mamy jeszcze prawo decydować o tym, kto mieszka w naszym kraju". I obcesowo przerywa  rozmowę, mając pretensje do autora, że ten nie chce zrozumieć jego postawy. Drugi zaprosił autora książki do domu i mówi z troską o tym, co się dzieje i że musi w tym brać udział. Usprawiedliwia się jednak, że osobiście nie przepędza ludzi na druty, bo ma obowiązki administracyjne. A w ogóle dziwi się, że tym ludziom dobrze żyje się w ich ojczystych krajach. Pytany, czy w Syrii - zaprzecza. A w Afganistanie? Też. A w Afryce? - nie wie. Zdumiewa, że pogranicznicy mówią o uchodźcach jak o przedmiotach: przerzucono do Polski ileś sztuk, toi tyle sztuk trzeba z powrotem przepędzić na drugą stronę granicy. Pograniczników denerwuje, że  w czasie tych przepędzeń rozlega się płacz, ale z każdą akcją bardziej się z tym oswajają, gubią ludzie uczucia.
A w ogóle autor przypomina, że wszystko zaczęło się od Polski, na co Białoruska strona zareagowała po swojemu. Oto na początku sierpnia 2021 r. polscy pogranicznicy przywieźli do Usnarza Gornego około pięćdziesięciu uchodźców, głównie z Afganistanu, gdzie niepodzielną władzę uzyskali talibowie, żeby przepchnąć nieszczęśników na białoruską stronę. Ale napotkali na opór tamtejszych pograniczników. Większość tej grupy została w przygranicznym lesie, a miejscowym ludziom udało się przekazywać im wodę i jedzenie. Potem jednak wprowadzono stan wyjątkowy i zakaz przebywania osobom cywilnym. I od tego czasu trwa, już dwa lata swoisty pingpong między pogranicznikami polskimi i białoruskimi oraz między pomagającym ratować ludzi a służbami mundurowymi. A faktycznie walka o uratowanie ludzi.
Na koniec autor podaje listę osób zmarłych po polskiej stronie granicy: 47pojedynczych osób lub rodzin, w połowie anonimowych. I informuje, że wciąż poszukiwanych jest 344 osób zaginionych. Jednym z pewnością udało się przedostać w głąb Polski lub nawet dalej na Zachód, a drugim?...
A to nasze opresyjne pisowskie państwo lansuje hasło "Murem za polskim mundurem". Za tym, w którym przepędza się ludzi do ciężarówek, a potem przez granicę na druty, jak 80 lat temu Żydów do wagonów, żeby wysłać je do Auschwitz?
To jest zbrodnia przeciw ludzkości i musi spotkać się z powszechnym potępieniem i karą
Jezus umarł w Polsce Grynberg Mikołaj

niedziela, 3 września 2023

Książki, które ostatnio przeczytałem

Dawno nic tu nie pisałem, ale dużo czytałem. Więc tym razem będzie pokrótce o każdej z zaliczonych lektur.
W lokalnej bibliotece publicznej (Filia nr 10 Biblioteki Miejskiej) miła pani poleciła mi rzecz o losach Polaków na kresach, mniej więcej na wysokości Chełma po obu stronach Bugu. (To nie jest miejsce do życia : stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad / Krzysztof Potoczała. Pruszyński, 2022). Wypadki historyczne zmusiły mniejszość żydowską do zamieszkania w gettach, a ostatecznie w obozach zagłady. Polacy zaś w latach 1942 - 1943 musieli uciekać  do ziem bliżej Wisły, gdzie nie dosięgły ich bandy UPA. Wrócili do swoich miasteczek i wsi po wojnie i na nowo przyszło im odbudowywać swoje mieszkania i gospodarstwa. A gdy już  zapanowała jaka taka normalność, w 1951 r. Stalin wymusił na Polsce zamianę terytorium kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Bugu na mniej więcej podobnej wielkości obszar w Bieszczadach. I znów trzeba było opuścić rodzinne ziemie i osiąść w okolicach, w których były raptem dwa miasteczka i kilkadziesiąt wsi i osad, z których w ramach akcji "Wisła" wysiedlono ludność ukraińską, Łemków i Bojków, którą władze PRL uznały hurtem za sprawców zabójstw Polaków lub sprzyjających ukraińskim nacjonalistom. I znów trzeba było prymitywne chaty krok po kroku zastępować domami, do których mieszkańcy wsi polskich byli przyzwyczajeni.
Przyznaję, że nie znałem tego tragicznego epizodu w dwudziestowiecznych dziejach Polski.
W serii książek reporterskich Wydawnictwa Czarnego znalazła się książka Tomasza Słomczyńskiego Sopoty (2023). Rodowity Sopocianin, jak można wnosić na podstawie lektury zakochany w swoim mieście i zatroskany o jego teraźniejszość i przyszłość, przedstawia historię osady, a od XIX wieku już miasta. Swoją miejskość zawdzięcza lekarzowi Janowi Jerzemu Haffnerowi, który po usilnych staraniach o zwolnienie z armii pruskiej  (żeby mieć argument ożenił się z wdową z kilkorgiem dzieci)  stworzył ośrodek leczenia kąpielami z infrastrukturą, czyli domem zdrojowym z  urządzeniami do kąpieli zimnych i gorących i parkiem, w którym nasadził drzewa. Rosnąca liczba kuracjuszy potrzebowała kwater na czas kuracji, co z kolei spowodowało bogacenie się mieszkańców. Którzy jednak budowali swe domy, wille, pensjonaty w pewnym oddaleniu od morza i uzdrowiska. Ostatnią część książki stanowią rozważania nad korzyściami i problemami związanymi z rosnącym z roku na rok ruchem turystycznym. Z jednej strony turyści wzbogacają budżet państwa, ale z drugiej doprowadziły do zmniejszenia się w ciągu ostatnich dekad populacji sopocian o blisko dziesięć tysięcy. Bo mieszkania stają się droższymi niż czynsz kwaterami i coraz mniej rodzin stać na zamieszkiwanie w tym mieście. Podobne problemy mają inne miasta atrakcyjne turystycznie, w których zaczęto wprowadzać rozmaite ograniczenia, nawet liczby osób przebywających w centrach miast.
Dużo tu wątków osobistych, wspomnień dzieciństwa i młodości autora, dziejów jego rodziców i przyjaciół. Wybieram się wlaśnie na drugą turę wakacji do Trójmiasta i trzeba będzie przejść się śladami zachowanej dawnej architektury miasta. Tu i ówdzie już pewnie w Sopocie byłem, ale nie zwróciłem uwagi na szczegóły miejsc i architektury.
Następna to Nie jesteś moim Polakiem : reportaż z Norwegii Ewy Sapieżyńskiej (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023). Autorka po latach spędzonych w Ameryce Łacińskiej osiadła w Oslo i doświadcza "przyjemności" bycia Polką, czyli w oczach Norwegów kimś między "ciapatym" (Azjatą) a "ziemniakiem", czyli kimś z krajów dawnego ZSRR. Miejscowi dziwią się, że ona, Polka pracuje jasko wykładowca uniwersytecki. Dostaje się firmom zajmującym się rekrutacją cudzoziemców (tam też brakuje rąk do pracy), w tym także firmom i pracodawcom polskim, nie mających zahamowań w dyskryminacji swoich rodaków i oszukiwaniu w  wynagradzaniu.
Przeczytałem kolejny kryminał Katarzyny Bondy. Pochłaniacz (Muza, 2017) jest początkiem kolejnej tetralogii, której bohaterką jest profilerka Sasza Załuska, stosująca oryginalne metody śledztwa, luźno współpracująca z policją. W tym przypadku zdecydował pozostawiony na miejscu morderstwa zapach, co zapowiada okładkowa zachęta : "Na miejscu zbrodni pozostał tylko zapach". Jak to u tej autorki multum wątków, dramatis personae, miejsc (w Trójmieście), ale intryguje niemal od pierwszej strony.
Natomiast nie przeczytałem do końca opasłego tomu dzienników Zofii Skąpskiej (1881-1961). Wywodząca się z rodziny arystokratycznej, uzyskała staranne wykształcenie ogólne i muzyczne(z powodzeniem występowała jako pianistka), żywot wiodła u boku męża, który posiadając wyższe wykształcenie rolnicze, zatrudniany był  w różnych ziemskich majątkach jako zarządca, a po wojnie objął na własność gospodarstwo ogrodnicze na obrzeżach dolnośląskich Ząbkowic. We Wrocławiu mieszkał wysoko ustosunkowany krewniak, dysponujący samochodem służbowym, który w miarę możliwości rozwiązywał problemy natury własnościowej i podatkowej. W 1948 r. gospodarstwo zostało upaństwowione,a dotychczasowy właściciel, już w podeszłym wieku został w nim zatrudniony jako księgowy. Autorka przechodzi nad tą zmianą do porządku dziennego.
Pożyczyłem z  biblioteki ostatni tom dziennika, zatytułowany Dziwne jest serce kobiece... (Czytelnik, 2023), obejmujący lata 1945-1961, opracowany wspaniale przez wnuka autorki, znanego mi osobiście Rafała Skąpskiego, w swoim czasie dyrektora Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Rekomendacje Józefa Hena i Wiesława Myśliwskiego były zachęcające, więc obiecywałem sobie lepsze poznanie powojennych realiów Dolnego Śląska i miejskiego życia Krakowa, który kocham od czasu praktyk wakacyjnych w 1969 r. Tymczasem mamy tu kronikę codzienności rodziny. Kojarzyło mi się to z radiowym serialem
Matysiakowie". Tak w każdą sobotę drzwi rodziny się nie zamykają. Wciąż ktoś przychodzi, wychodzi, przyjeżdża, wyjeżdża. A tu głównie wyjeżdża i przyjeżdża. A że nie ma wyszczególnionych dni zapisek, ani nawet tygodni czy miesięcy, ma się wrażenie, że ruch osobowy odbywa się nieustannie.  Zwraca uwagę żywotność autorki, kobiety już wtedy niemłodej, która kilka razy w roku odbywa podróże do rodziny na Dolnym Śląsku i w Krakowie i nie notuje żadnych niedogodności podróży pociągami. Przeciwnie, zaznacza, że podróż była wygodna i bez  przeszkód.
Po  prawdzie najciekawsze są przypisy, w których wnuk autorki podaje encyklopedyczne informacje o różnych osobach nie tylko z rodziny, ale także licznych znajomych znakomitości ze świata nauki, gospodarki czy administracji.
Gdzieś w połowie tomu, po opisie obchodów złotego jubileuszu małżeństwa, na które wybrano Kraków i pogrzebu Jana Skąpskiego i przeprowadzce autorki do rodzinnego Krakowa, gdzie też kwitło życie rodzinne i towarzyskie, uznałem, że niczego więcej poza relacjami z coraz częstszych odwiedzin lekarzy i sław medycyny nie mogę się spodziewać.
Może powinienem był zacząć od pierwszego tomu, może tam są interesujące wątki z życia ziemiaństwa. Może nawet spróbuję
  To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczad 

Pochłaniacz

Nie jestem twoim Polakiem. Reportaż z Norwegii

https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1703/large_sopoty.jpg

wtorek, 18 lipca 2023

Zmarł Profesor Marian Huczek

 Moje pobyty w Krakowie kilka lat temu wiązały się m.in. ze spotkaniami z moimi dobrymi znajomymi, wysoce przeze mnie szanowanymi, bo chyba nie poważyłbym się nazwać Ich przyjaciółmi mieszkającymi w Krakowie. Ostatnimi laty wyjazdy uniemożliwiła pandemia. Tymczasem półtora roku temu śmierć zabrała Krzysztofa Kasprzyka. Został mi więc jeszcze mój mistrz, który wprowadził mnie w teoretyczne i praktyczne aspekty zarządzania i marketingu w Bibliotekach prof. Marian Huczek. Pisałem tu o Nim jedenaście lat temu http://stefankubow.blogspot.com/2012/09/moi-mistrzowie-suplement-3-marian-huczek.html.
Za tydzień wybieram się z żoną do Krakowa, do którego mamy sentyment, gdyż tam właśnie 54 lata temu się poznaliśmy i zbliżyli do siebie i chyba już wtedy zakochali. Cieszyłem się więc, że po latach znów się spotkamy, wypijemy razem jakieś winko lub piwo i powspominamy lata wspólnej pracy na Uniwersytecie Śląskim. Obiecaliśmy sobie wiosną w rozmowie telefonicznym, że takk się stanie. Profesor już chyba od dawna obiecywał sobie, że zabierze żonę i przyjedzie na parę dni do Wrocławia. Nawet zrobiłem dla niego wykaz dobrych hoteli z telefonami. Ale wybierał się jak sójka za morze. Im bliżej było lata, tym bardziej rozstawał się z zamiarem. Ku rozczarowaniu żony, która chce poznawać Polskę, a On, 
choć dożył 84 lat był czerstwym mężczyzną, stąpającym pewnym krokiem i jedyne, czego mu brakowało, to jak często podkreślał, pracy jako wykładowcy akademickiego. Ale nie lubił podróżować.

Zadzwoniłem do Niego z zamiarem umówienia się na spotkanie, a tu żona informuje mnie, że profesor zmarł na zawał serca ostatniego dnia czerwca, po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu. i że zawiadamiała mnie o pogrzebie. Przejrzałem historię moich rozmów telefonicznych i nie znalazłem śladu rozmowy. Natomiast ja będąc na wakacjach w Chorwacji bezskutecznie próbowałem się Doń dodzwonić. Ani sms-a, ani fotki z wakacji nie mogłem posłać, gdyż profesor jako  tradycjonalista korzystał wyłącznie z telefonu stacjonarnego. Nie lubił się też fotografować. Nie ma Go więc na zdjęciach zbiorowych z żadnego miejsca pracy, ani z okazji obrony doktoratów, ani innych okazji.

Stanęło na tym, że jak będę w Krakowie, zawiadomię wdowę i wybierzemy się na grób Profesora. Nie tak mieliśmy się żegnać i nie już

ŻAŁOBA NA TERENIE GMINY KORSZE – Urząd Gminy Korsze


poniedziałek, 17 lipca 2023

Historia bośniackiego uchodźcy w Niemczech

Nadal tkwię na Półwyspie Bałkańskim. Bo oto sprawiłem sobie powieść "niemieckojęzycznego pisarza pochodzenia bośniackiego", jak czytam na skrzydełku Saszy Stanisicia (żeby już nie zmieniać czcionki) Skąd, wydanej rok temu przez wrocławską oficynę Książkowe Klimaty, zasłużonej dla popularyzacji literatury Europy Środkowo-Wschodniej. Wydawca oznajmił bowiem z dumą, że ta książka, już kolejna wydana przez tę oficynę została nominowana do nagrody Angelus.
Zdziwiło mnie nie to, że pisana jest nie tylko w pierwszej osobie, ale jest to jakby rozszerzona autobiografia autora, w której, jak można przypuszczać mieszają się nie tylko czasy, ale i prawda i fikcja. 

Oto narrator, mieszkający w Heidelbergu, jeszcze w 2008 r. jakby nie do końca zadomowiony w miejscu zamieszkania, staje  przed koniecznością napisania wniosku do urzędu imigracyjnego o uzyskanie obywatelstwa niemieckiego i dodania życiorysu. Wstępna wersja życiorysu, zawierająca dzień i miejsce urodzenia, ukończone szkoły i uczelnię, wydała mu się zbyt lakoniczna. Napisał następną, aż w końcu uznał, że Niemcy lubią tabelki, więc ją rozbudował i rozrysował elementy biografii i trochę ( nie tak bardzo trochę) pokomplikował.  I w efekcie powstała całkiem pokaźnych rozmiarów powieść. Zaczyna się od środka opowieści, gdy autor/narrator już się zasymilował w Niemczech (opanował język, ukończył uniwersytet, nawiązał bliskie więzi z otoczeniem, założył rodzinę) i postanowił ubiegać się o obywatelstwo, a sięga raz do swego dzieciństwa i domu rodzinnego raz zaś do 2018 r., kiedy pisze o zdarzeniach z perspektywy współczesnej.
W przemieszanych chronologicznie wątkach, do czego czytelnicy już są przyzwyczajeni, pojawia się wojna, której scenerią była Bośnia, w dużej części zamieszkana przez ludność wyznania muzułmańskiego lub rodziny mieszane, jak m.in. rodzice narratora. Najpierw jakiś dobry człowiek doradził im, żeby zdjęli portret Josepa Tity, który na wszystkie sposoby, nie zawsze demokratyczne, zapobiegał wszelkim przejawom nacjonalizmu, a potem zaczęły dochodzić wieści, że ludność muzułmańska jest masowo mordowana. W rezultacie rodzina uciekła do Niemiec i osiadła w Heidelbergu. Najpierw na peryferyjnym osiedlu pomyślanym dla imigrantów, gdzie uczył się języka i miał zapewnione minimum socjalne. Pisze zresztą o podejrzliwości wobec przybyszy, o ciężkiej, wręcz wyniszczającej pracy fizycznej ojca, o kolegach, którzy imigrowali z innych krajów, także z Polski, bo łatwiej było znieść istniejące bariery, którym państwo i władze lokalne mimo starań nie były w stanie zaradzić. 

Wiele miejsca poświęca swojej więzi z dziadkami, a zwłaszcza babcią, którzy nie zdecydowali się na opuszczenie kraju. Po śmierci męża babcię dopadła demencja. Autor/narrator często podróżuje w rodzinne strony, w dni, kiedy demencja nie dawała się zbytnio we znaki, podróżuje. 
Powieść kończy się jakby po prostu zawieszeniem akcji. Ale na tym nie koniec, mimo, że pojawia się słowo koniec. Nie pierwszy zresztą raz. Bo potem następuje  dalszych kilkadziesiąt stron, w których jeszcze intensywnie mieszają się czasy i wątki. Autor każe przenosić się na odległe o kilkanaście stron lub cofnąć, jak w grze planszowej. Ale czytałem je po kolei. Wyziera z nich przede wszystkim postępujące  starzenie się babci z coraz szybciej postępującą demencją aż do śmierci w wieku 87 lat, w obecności starającego się być przy niej jak najczęściej narratora.
To z pewnością oryginalna powieść z wartką, choć rwaną narracją, poruszająca ważne kwestie, stanowiące tło historii autora/narratora. Może zresztą jest to powieść o wojnie i jej następstwach, emigracji i losach imigrantów oraz o tragizmie późnej starości, spajana przez indywidualną historię jednego z uchodźców

Okładka książki Skąd Saša Stanišić

czwartek, 29 czerwca 2023

Chorwacja i Chorwaci niedawno i dziś

 Mając w perspektywie dziesięć dni w Chorwacji nad Adriatykiem sprawiłem sobie świeżo wydaną książkę Aleksandry Wojtaszek  Fjaka : sezon na Chorwację, wydaną przez niezawodne Wydawnictwo Czarne. Autorka, łącząca w sobie pasję badawczą i reporterską od dziesięciu lat, krąży między Krakowem a tą częścią dawnej Jugosławii, a jeszcze wcześniej jak nie imperium rzymskiego, to osmańskiego, potem austrowęgierskiego, żeby już nie wdawać się w szczegóły.
Pierwszy rozdział przeczytałem zanim jeszcze dotarłem z księgarni do domu i zacząłem zastanawiać się, czy wybór Chorwacji na wyjazd to dobry pomysł. Wiadomo, że emeryt ma wakacje przez cały rok, ale na wyjazdy wybiera miesiące tuż przed szczytem turystycznym lub tuż po nim. Bo w ośrodkach wypoczynkowych jest mniej tłoczno i na ogół trochę taniej. Autorka bowiem nie wystawia Chorwatom jako gospodarzom letniego wypoczynku kolorowej laurki. A do tego w mediach pokazały się artykuły o tym, ze Chorwaci wyciskają przybyszy z zagranicy jak cytryny. Jak się okazało, ja i media byliśmy w tzw. mylnym błędzie. Ale o tym na koniec.
Książka nie jest jednak laurką dla Chorwacji i Chorwatów. Choćby tytułowa "fjaka" to rodzaj czegoś między apatią, lenistwem a frustracją, która ma charakteryzować większość mieszkańców kraju. Wynika ona, zdaniem jednego z rozmówców z braku rozwiniętej gospodarki, a więc i miejsc pracy, uzależnienia od turystyki zagranicznej (rozmówca błogosławi Polaków, którzy jako turyści są niezawodni, gdy inne nacje są chimeryczne) oraz niedawnej wojennej przeszłości, która zaowocowała silnym nacjonalizmem, a już wrogością wobec Serbów. Poszukujący pracę legitymujący się dyplomem serbskiej uczelni nie ma tu czego szukać.
Według autorki przykładem stanu gospodarki jest wyglądające na wymarłe miasto Benkovac niedaleko stolicy kraju, leżące na ważnych kiedyś szlakach komunikacyjnych, jeszcze z pierwszego tysiąclecia. Dziś odnowiony jest tylko kościół i plebania, a niemal nikt nie zjeżdża tu z biegnącej nieopodal autostrady wiodącej do centrów turystyki i wypoczynku nad Adriatykiem.
Wiele miejsca autorka poświęca następstwom wojny pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, która szczególnie pozostawiła głęboki rów między Chorwatami a Serbami, który powstał kosztem tysięcy ofiar nie tylko w tych dwóch państwach, ale także m.in. w Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i innych krajach dawnej Jugosławii.Nacjonalistyczny rząd Chorwacji wręcz pielęgnuje w swoisty sposób ów rów. Przejawem tego jest powstanie Ministerstwa Obrońców tego państwa. Nie ma specjalnego znaczenia, że "bronili" jej także na terenach Bośni i Czarnogóry. Których im dalej od wojny tym jest więcej, mają legitymacje, renty i przywileje. Ci najbardziej poszkodowani oprócz wysokiej renty mają prawo do odpowiedniego mieszkania oraz darmowego samochodu dostosowanego do stopnia utraty zdrowia. Trochę to przypomina historię naszych legionistów po I wojnie i członków ZBOWiD-u w PRL-u.
Przejawem nacjonalizmu jest huczne przywitanie przez władze polityczne, wojsko i  tysiące publiczności na centralnym placu Zagrzebia Ante Gotoviny, oskarżonego i skazanego w 2011 r. na 24 lata więzienia przez Międzynarodowy Trybunał Karny za zbrodnie wojenne na mieszkających w Chorwacji Serbach i rok póżniej uniewinnionego. Witano go jak bohatera narodowego.
Ciekawy jest rozdział o języku Chorwatów. Kiedy jeszcze studiowałem mówiło się o języku i literaturze serbochorwackiej. Bo w istocie język tych dwóch narodów, a także Bośniaków i Czarnogórców są bardzo podobne i nie brak tych, którzy dążą do pełnego ujednolicenia wszystkich tych języków. Chorwaci jednak obstają przy swoim języku i na podkreślenie tych dążeń tworzą nowe nazwy rzeczy, czasowników, przymiotników i całych fraz, żeby odróżnić ich język zwłaszcza od serbskiego.
Rozdział poświęcony językowi zaczyna się jednak od interesujących uwag o przekleństwach chorwackich, znacznie bogatszych leksykalnie od polskich i bardziej malowniczych. Pominę te zawierające dosadne wulgaryzmy z wiązane z intymnymi częściami i ciała i czynności z ich użyciem, ale podam takie oto: "Oby cię matka w mielonym rozpoznała".
Kilka naście rozdziałów książki podzielone zostały na trzy części, poświęcone terytorium, tożsamości Chorwatów i następstwom wojny lat 1991-1995.
Poza pierwszym rozdziałem, całość 380 s., w tym m.in. przypisy i bibliografia wszystko przeczytałem podczas pobytu w Porecu na Istrii.
Ale tu było całkiem inaczej. Pewnie jak zwykle w sezonie nad Adriatykiem: wesoło, kolorowo, uprzejmie i nie tak drogo, jak ostrzegano. Fjaka wróci pewnie po sezonie


niedziela, 7 maja 2023

Konwiccy, Lenicowie i inni

 Parę dni temu zamknąłem ostatnią stronę książki córki Tadeusza i Danuty Konwickich Marii Byli sobie raz (Znak, 2019) o jej rodzicach i rodzinie.
O Tadeuszu, pisarzu, wiadomo wiele. Był płodnym autorem wybitnych dzieł, ale pisał też o sobie (Nowy Świat i okolice) i pojawiał  się we wspomnieniach i pamiętnikach różnych osobistości ze świata literatury, filmu i życia towarzyskiego. Mniej wiadomo o jego słynącej z urody i elegancji żonie Danucie, cenionej ilustratorce książek i czasopism dla dzieci, mniej.
I właśnie o niej, jej ojcu i dziadku autorki Alfredzie Lenicy oraz bracie i wujku autorki Janie Lenicy zyskałem więcej wiedzy.  Alfred był wybitnym malarzem, a jego dzieła znajdują  się w muzeach polskich i zagranicznych. Kazał milczeć muzom w okresie socrealizmu, gdyż hołdował nurtom awangardowym, dla których w okresie ministrowania Włodzimierza Sokorskiego jako ministra kultury nie było miejsca.  Córka Danuta i syn Jan odziedziczyli po nim talent. Jan już w młodości zasłynął jako twórca wyjątkowej urody plakatów filmowych, operowych i teatralnych, które wciąż "żyją" jako autonomiczne dzieła sztuki i wystawiane są na wystawach w całym świecie. Można je znaleźć w dużym wyborze w Internecie. Stał się jednym ze współtwórców nurtu, który sam nazwał polską szkołą plakatu i tak jest ona nazywana do dziś. Tworzył też sam, lub wspólnie z Walerianem Borowczykiem filmy animowane, których jednak ze względów ideologicznych albo nie mogły być ukończone, ani  pokazywane. Obaj twórcy zdecydowali się emigrować. I obaj zrobili międzynarodowe kariery. Jan Lenica właściwie do końca PRL-u nie miał szans na wjazd do kraju. Ale był odwiedzany prze rodzinę, czyli siostrę Danutę, szwagra Tadeusza i siostrzenicę Marię.  w Paryżu i w Belinie, gdzie pomieszkiwał i do kraju już nie wrócił.
Autorka mieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie miała renomę wziętej malarki i ilustratorki, ale po śmierci matki w 1999 r. zdecydowała się wrócić do kraju, żeby towarzyszyć ojcu w żywocie wdowca. Ten zaś, mieszkając w połowie drogi między Pałacem Kultury i Nowym Światem bez względu na pogodę i porę roku przemierzał codziennie ten sam szlak, z postojami w stołówce "Czytelnika" przy Wiejskiej i kawiarni Bliklego przy Nowym Świecie, żeby spotykać się w kręgu starych, także wiekowo znajomych, głównie Łapickim i Holoubkiem. I trochę "abnegaciał", wdziewając mocno już znoszone ubrania i swetry.
Autorka, moim zdaniem niepotrzebnie wzbogaca książkę o pisząc o o swoich spotkaniach amerykańskich, głównie z Elżbietą Czyżewską, znanymi już skądinąd anegdotach. Mój sprzeciw w trakcie lektury budziły dość natrętnie powtarzane wątki o pasjonującej autorkę ezoteryce, numerologii, kabale, astrologii itp.
Samokrytycznie przyznała jednak, że towarzysząc pewnego rodzaju w rozmowie ojca z Gustawem Holoubkiem, próbowała rozmówcę taty zainteresować swymi pasjami, ten odrzekł zdecydowanie "Proszę pani, mnie to zupełnie nie interesuje".
Mnie wręcz odtrąca. Ale kto ceni pisarstwo Konwickiego, a takich są miliony, jego twórczość filmowa, skierowana jednak do bardziej wyrobionej widowni, może się opowieścią o nim i jego rodzinie zainteresować.




czwartek, 13 kwietnia 2023

Życie wewnętrzne wrocławskiej kamienicy

W ocalałej z wojny kamienicy gdzieś w okolicach zbiegu ul. Sudeckiej i Sztabowej mieszka kilka rodzin oraz samotnych osób. W jednym mieszkaniu na pierwszym piętrze mieszka mieszane małżeństwo - ona Niemka, której nie wysiedlono, gdyż była wykwalifikowaną pielęgniarką w pobliskim szpitalu, on przybysz z Kielecczyzny, dla którego wszystko w miejskim mieszkaniu było nieznanym luksusem. Mieszka z nimi nastoletnia córka i o kilka lat młodszy syn. I to on opowiada całą historię. A przy okazji zasłyszane nieznane lub znane tylko z pierwotnego znaczenia słowa budują jego świat pojęć. Na najwyższym piętrze mieszkają dwie inne samotne Niemki. Jedna czeka na swego chłopaka, który jako żołnierz SS zaginął na wojnie, ale wierzy, że się odnajdzie, a druga była  zakonnica.
Choć można wnosić z treści, że historia kamienicy zaczyna się gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych, przez dom przewala się całe powojnie. Oczywiście w skali lokalnej. Pani domu pielęgnuje wszystko, co pozostawili niemieccy lokatorzy, bo - nie wiadomo, czy wie wierzy, czy ma nadzieje, czy obawy - że mogą oni wrócić. Meble i urządzenia oczywiście wykorzystują, ale bibliotekę z dziełami przodka lokatorów, wybitnego niemieckiego epika Gustava Freytaga, mundury oficerskie ostatniego lokatora, sterty czasopism powoli wędrują do piwnicy. Poniemieckie encyklopedie z rysunkami anatomii człowieka (też takie mieliśmy w naszym poniemieckim domu na wsi) oraz chętna do pokazywania piersi chłopcom z kamienicy i z sąsiednich kamienic niedorozwinięta intelektualnie córka sąsiadów, są drogą do wtajemniczenia chłopca w sprawy seksu.


Przeżywają więc dokwaterowanie. Rodzina zawróciła z drogi nad morze, a w mieszkaniu już buduje się ściana z cegieł przez pół największego pokoju, za którą zamieszka pracownik PAFAWAG-u z żoną i ładną  dziewczynką, w której zadurza się bohater powieści. W 1968 r. okazuje się, że ojciec dziewczynki choć miał polskie nazwisko i zmienił na inne, żeby w razie pytania o poprzednie mógł podać polskie, jest Żydem, traci stanowisko i decyduje się na emigrację do Izraela. Kamienicę nachodzą ubecy. Ojciec najpierw się stawia, ale potem skuszony obietnicą przydziału na dużego fiata wstępuje do partii i awansuje na dyrektora. Ale z braku kwalifikacji traci stanowisko i jest wysyłany "na inny odcinek", gdzie też się nie sprawdza. W tzw. międzyczasie kamienicę odwiedza zaginiony oficer i wdaje się z innymi lokatorami w szemrane interesy, przyjeżdżają potomkowie przedwojennego lokatora mieszkania i nie kryją satysfakcji, że zastają pamiątki po rodzicach. Niemców przyciąga historia rzekomego ukrycia akurat w tej kamienicy kielicha Marcina Lutra, takiej namiastki świętego Graala. Przy okazji autor wspomina bywającego we Wrocławiu podróżującego ze Złotoryi do swego mistrza Marcina Lutra do Wiitembergi wybitnego reformatora religijnego Walentina Trotzendorfa, który podobno miał ten kielich w rękach i z nim podróżował.  W kamienicy przeżywane są następnie trudności  w zaspokajaniu podstawowych potrzeb, głównie żywnościowych, narodziny "Solidarności", stan wojenny i wybory 1989 r. A po nich dawni ubecy szukają kandydatów do pracy w nowych służbach państwowych.
Autor książki, Piotr Adamczyk, jest wrocławskim dziennikarzem i wygląda na to, że dorastał razem z bohaterem powieści. Jeśli zgoła w jakimś stopniu, zapewne wzbogaconym o opowieści rówieśników, bohater nie stanowi jego alter ego.
Ale późniejsze zdarzenia relacjonowane są bardziej pobieżnie, bo i bohatera mniej pociągają drobne szczegóły, które zaprzątały wcześniej jego dziecięcą uwagę. Sami wiemy, co było dla nas ważne, gdyśmy byli mali.
Powieść przypomina takie nizane na sznureczek koraliki, którymi są ważne z perspektywy dziecka zdarzenia, które w istocie są drobnymi epizodami, ale nadającymi koloryt życia w kilkupiętrowej kamienicy. Jedne przepadają w toku innych epizodów, ale inne wiążą się jakoś w całość i puentują cała historię.
Zajmująca lektura!


środa, 12 kwietnia 2023

"Przekrój" i jego twórca Marian Eile

 "Przekrój" czytałem od późnego dzieciństwa. Był dostępny w naszej - wtedy Gromadzkiej - Bibliotece Publicznej, w której bywałem przynajmniej raz w tygodniu. Zaczynałem od ostatniej strony, na której był nowy wiersz Ludwika Jerzego Kerna, na ogół dowcipnie ujmujący aktualne problemy i zjawiska, ale z dala od polityki, zabawne lapsusy z gazet i czasopism, aforyzmy oraz króciutkie historyjki obrazkowe  z profesorem Fllutkiem Zbigniewa Lengrena lub graficzki podpisującej się Ha-Ga Hanna Gosławska-Lipińska) oraz aforyzmy, często przypisywane psu będącemu pupilem redaktora naczelnego.
A dopiero potem zabierałem się do lektury artykułów, wywiadów reportaży czy felietonów. Jako licealista już sobie "Przekrój" czasem kupowałem, bo nie zawsze był czas, żeby pójść do biblioteki.  Już jako uczeń podstawówki pilnie czytałem rubrykę "Demokratyczny savoir-vivre" podpisywany "Jan Kamyczek", za którym to kryptonimem kryła się wieloletnie redaktorka, także jako zastępczyni naczelnego, Janina Ipohorska. Miałem jakieś aspiracje, a poza tym chciałem w najbliższym otoczeniu imponować kulturą bycia. Porady zebrane w książce zatytułowane tak jak tytuł rubryki oczywiście sobie kupiłem. Wiedziałem więc jak się witać (bez tzw. cmok-nonsensu), przedstawiać, zachowywać się w różnych sytuacjach, randki nie wyłączając.  Jako student szybko podjąłem się roli kolportera czasopism w akademiku. Uniwersytet na potrzeby domów studenckich kupował stały zestaw tygodników i miesięczników. A po studiach trafiłem do biblioteki, która "Przekrój abonowała. I niezmiennie byłem jego czytelnikiem. Zmienił się tymczasem (dwa razy) redaktor naczelny, ale linia redakcyjna została zachowana, jak też i zespół redakcyjny oraz autorzy, z którymi w części redaktor Eile znał się już przed wojną. Czytałem pismo dokąd się ukazywało, choć czasem już to nie było to. Przestałem dopiero gdy zaczął ukazywać się jako kwartalnik. Kupiłem pierwsze dwa czy trzy numery, ale stał się nieforemny, grupy grzbiet sprawiał, że pismo samo się zamykało, co wraz z  drobną czcionką utrudniało lekturę.
A piszę o moim życiu z "Przekrojem", gdyż właśnie trafiłem na książkę Tomasza Potraja "Przekrój" Mariana Eilego (WAM, 2019), przedstawiającą biografię Mariana Eilego-Kwaśniewskiego To drugie, to nazwisko żony, które w czasie wojny służyło mu jako pierwsze, gdyż musiał ukrywać swoje żydowskie korzenie. Obiecał żonie, po wojnie inspicjentce w Starym Teatrze, że nigdy się z nią nie rozwiedzie. Nie rozwiódł się wprawdzie, ale wiązał się z różnymi kobietami, najdłużej z Janiną Ipohorską, z które spędzał wakacje, bywał w teatrach i kinie.
Eile miał doświadczenie w pracy redakcyjnej, gdyż już przed wojną najpierw współpracował, a potem był członkiem redakcji "Wiadomości Literackich, dzięki czemu poznał styl pracy Mieczysława Grydzewskiego i trochę na nim się wzorował.
"Przekrój" według zamysłu Eilego miał być pismem dla inteligencji, w jakimś stopniu nawiązującym do "Wiadomości Literackich" oraz ilustrowanych magazynów ukazujących się na Zachodzie. Ale całkowicie apolitycznym, bo jako opozycyjne nie miało szansy na ukazywanie się, a afirmujące nowy ustrój byłoby przez środowiska kulturalne i aspirujące do kultury sekowane. Ale od czasu do czasu musiał jednak świadczyć serwituty władzy, jak np. po śmierci Stalina, i godzić się na ingerencje cenzury. Lub tak redagować pismo, żeby ingerencji było możliwie najmniej, czyli stosować autocenzurę
Udało mu się pozyskać znakomitych autorów, m.on. Gałczyńskiego, Kydryńskiego, Waldorffa, Mrożka, Koźniewskiego. Pismo poświęcało też wiele uwagi modzie, o której pisała Barbara Hoff, sam zaś rektor bywający często za granicą, głównie w Paryżu, pisał o tym,  "co się nosi" w stolicy światowej mody. Zatrudniał też wybitnych plastyków, m.in. właśnie Lengrena, Daniela Mroza, Adama Macedońskiego czy znanego jeszcze sprzed wojny Jerzego Zarubę. Sam zresztą mimo braku wykształcenia artystycznego, parał się grafiką, malarstwem i scenografią teatralną i miał w tym zakresie wyrafinowany gust.
Dzięki temu pismo miało w najlepszych latach nakłady bliskie milionowi egzemplarzy.
W 1969 r., gdy trwała w Polsce antysemicka heca, Eile wyjechał do Paryża, co jakiś czas zgłaszając się do konsulatu z wnioskiem o przedłużenie ważności paszportu. Zdalnie zrezygnował ze stanowiska naczelnego, co dało asumpt do pogłosek, że postanowił emigrować. Ale po mniej więcej roku wrócił. I właściwie od razu znalazł się na marginesie. I  sam miał poczucie, że życie mu się nie udało. Miasto zapewniło mu mieszkanie, gdzie miał też pracownię malarską, wiązał się z młodszymi kobietami, którym imponował erudycją, talentem artystycznym i wcześniejszą sławą. Malował i nawet miał wystawy swoich prac, opracowywał scenografię do widowisk teatralnych (wybitna reżyserka Roma Pruchnicka z ulgą przyjęła wiadomość, że już więcej scenografią nie będzie się zajmował) i słabł. Zmarł w 1984 r. w wieku niespełna 75 lat.
W Krakowie jeden ze skwerów nosi jego imię.
Czytając miałem wrażenie, że autor musiał nie znać realiów PRL-u, zwłaszcza tego, w jego szczytowym okresie. W rezultacie narracja czasem sprawia wrażenie prezentystycznej, czyli zbyt łatwo ferowane są oceny postawy Eilego i całego zespołu redakcyjnego, który chciał dać publiczności o pewnych aspiracjach intelektualnych trochę głębszego oddechu, ale za  cenę pewnych koncesji wobec rządzących. Inaczej niż ukazujący się też w Krakowie "Tygodnik Powszechny", który zresztą także musiał godzić się z realiami, a gdy zdarzyło mu się ostrzej "bryknąć" karany był oddaniem w ręce zdeklarowanych ugodowców, często zaś ograniczeniem przydziału papieru (w PRL-u papier drukowy był przydzielany centralnie), a więc niższym nakładem i niższymi wpływami ze sprzedaży.
Książka jest opracowana gruntownie, opatrzona licznymi fotografiami, przypisami i indeksem nazwisk.

Okładka książki „Przekrój” Eilego. Biografia całego tego zamieszania z uwzględnieniem psa Fafika Tomasz Potkaj



sobota, 18 marca 2023

Szybkie i krótkie życie Wiesława Dymnego

 Od czasu praktyki wakacyjnej w Krakowie w 1969 r. fascynuje mnie legenda trzech miejsc w tym mieście: Starego Teatru, Piwnicy pod Baranami i Jamy Michalikowej. Udało mi się wtedy dostać na wieczór piosenek w teatrze, gdziem wydział i słuchał popisów m.in. wschodzącej wtedy gwiazdy Anny Seniuk, a także Anny Polony, Edwarda Lubaszenki, i innych. A kolei do Jamy Michalikowej udało mi się dostać wejściówki na przedstawienie "Trędowaty" m.in. z nieżyjącymi już Haliną Kwiatkowską, Martą Stebnicką, Marianem Cebulskim, Markiem Walczewskim (w roli tytułowej, bezpartyjnego młodziana próbującego wżenić się w rodzinę zasłużonego towarzysza), i Wiktorem Sadeckim. A Piwnicę pod Baranami, wtedy bawiącą za granicą zobaczyłem, gdy bodaj w listopadzie 1980 r. zjechała do Wrocławia i wystąpiła dla działaczy "Solidarności" w auli Politechniki Wrocławskiej. 
Od tego czasu czytam i staram się mieć książki o Krakowie i o tych miejscach. Gdym pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku bieżącego stulecia często bywał w Krakowie, szatniarka w Jamie Michalikowej starała się mieć dla mnie coś nowego.
Ale książkę Dymny : życie z diabłami i aniołami Moniki Wąs (Znak, 2016) jakoś prześlepiłem. Dopiero niedawno wypatrzyłem ją w zwrotach w filii Biblioteki Miejskiej na naszym osiedlu.


O Wiesławie Dymnym na ogół wiadomo, że był artystą Piwnicy pod Baranami i mężem Anny Dziadyk-Dymnej. Niektórzy widzieli go jako aktora filmowego w filmach m.in. "Pięć i pół bladego Józka" i "Słońce wschodzi raz na dzień", nawiasem według jego scenariusza, ale grał w wielu epizodach, czasem tak nieznaczących, że jego nazwisko nie pojawia się w tzw. "listach płac". Ale też malował, pisał wiersze i opowiadania. Do niektórych wierszy Zygmunt Konieczny napisał muzykę, a znamy je z różnych wykonań w "Piwnicy pod Baranami", m.in. Ewy Demarczyk ("Czarne anioły"), Miki Obłońskiego z różnymi partnerkami w duecie ("Niebieska patelnia"), Tadeusza Kwintę i Grzegorza Turnaua ("Konie apokalipsy"), a jeszcze inne śpiewał sam, nie mając zresztą ani odpowiedniego głosu, ani słuchu. Występował też w innych kabaretach, wygłaszając na ogół teksty, które dopiero na estradzie czy scenie nabierały kształtu i często po wygłoszeniu kończyły swój żywot. Na szczęście  część zachowała się dzięki nagraniom. A miał niesamowitą zdolność improwizowania i popisywał się wtedy ogromną erudycją.
Wychodził na estradę i mówił np. "Nie mogłem spać ostatniej nocy i napisałem dwa wiersze... Mickiewicza". Sam pochodzący z terenów obecnej północnej Białorusi, a więc miejsca urodzenia Mickiewicza zaczynał też improwizować od słów "Ktokolwiek będziesz w Nowogródzkiej stronie..." i tu rymując dawał rady, co można tam zrobić.
Oprócz talentów artystycznych  przejawiał też zdolności rzemieślnicze: potrafił z błamów uszyć żonie Annie futro, umeblować mieszkanie własnoręcznie wykonanymi meblami, pierwej je rysując, żeby zona mogła wnieść poprawki.
Był kapryśny, skłonny do bójek i niestety pił. I to wszystko: bycie w ciągłym ruchu, występy w kilku miejscach naraz, nieregularne odżywianie się i alkohol sprawiły, że zmarł w wieku 42 lat w nieustalonych okolicznościach.
Autorka książki maluje szczegółowo koleje życie Dymnego, opisując peregrynacje matki, nauczycielki, która z dwoma synami pokonała wojenną wędrówkę, by osiąść w końcu we wsi na Śląsku Cieszyńskim, dzieciństwo i szkoły Wiesława, wieloletnie i w końcu nieukończone studia na ASP w Krakowie. Swoje wysiłki udokumentowała bibliografią przedmiotową i podmiotową oraz mnóstwem zdjęć.
Przeczytałem też bezpretensjonalną powieść Toshikazu Kawaguci Zanim wystygnie kawa (Relacja, edycja 2016 r.). Trochę baśniowa to historia kilku postaci, które skorzystały z możliwości znalezienia się w innym czasie na czas zanim wystygnie kawa podana w tokijskiej kawiarni.
Nie wiedziałem, że powieść została sfilmowana, ale też z tego powodu nie ma chyba potrzeby, żeby tu o niej szerzej pisać. Czytając musiałem upewnić się, że autorem jest mężczyzna. Bo opisy odzieży zarówno postaci męskich jak i żeńskich opisane są z wyjątkową dbałością o szczegóły. Być może film też je pokazał, ale wątpię, żeby widzowie odebrali je inaczej niż inne współczesne kostiumy.

 Okładka książki Dymny. Życie z diabłami i aniołami Monika Wąs  Zanim wystygnie kawa - Kawaguchi Toshikazu

sobota, 21 stycznia 2023

Lwów wczoraj, dawniej i dziś

 Zachęcony przez bywalca miejsca, gdzie wpadamy na szklaneczkę piwa (on) i wina (ja pobiegłem do księgarni po książkę Ziemowita Szczerka Wymyślone miasto Lwów (Wydawnictwo Czarne, 2022), którą on już miał. I dość szybko  tych oko. 250 stron pochłonąłem. Sam nigdy w tym mieście nie byłem. Poza opowieściami mamy, która w dzieciństwie i młodości bywała u swego wuja, profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza, wiem tyle, co inni. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z łatwością uległem swoistej modzie na lwowskość. Czytałem wspomnienia Witolda Szolgini, słuchałem piosenek lwowskiej ulicy, z których szczególnie lubiłem te wykonane przez wrocławski teatr "Kalambur", a we wrocławskiej rozgłośni Polskiego Radia zgrabnie imitował lwowski bałak urodzony tam radiowiec, twórca satyrycznej audycji radiowej "Studio 202", która najpierw, od 1956 r. emitowana trzy razy w tygodniu, a potem już tylko raz, przeżyła swego twórcę.
Zamierzałem tam być kilka lat temu w związku z kwerendą archiwalną. Ale dość długo trwały starania za pośrednictwem pracującej w archiwum miejskim Polki, a potem przyszedł stan wojenny. Na rodzinnych planach wybrania się tam w celach turystycznych kończyło się zapewnieniem, że trzeba będzie zarezerwować kwaterę i pojechać. A potem jedni jechali w jedną stronę, a drudzy w drugą.

Gawędy Szczerka znacznie mi Lwów nie tylko przybliżyły, ale pozwoliły parę spraw związanych z miastem zrozumieć. A przy okazji zrozumieć tytuł książki. Jak niejedno miasto ma ono legendarną genezę. I różne polityczne na siebie pomysły, mające swe źródło w specyficznym położeniu, w rezultacie czego z wyjątkiem krótkich okresów własnej państwowości Ukraińcy stale znajdowali się pod obcym panowaniem. Dopiero ostatnie nieco ponad trzydzieści lat Lwów jest jednym z głównych miast niepodległej Ukrainy. Według autora do dziś są tu widoczne, najbardziej w architekturze, najsilniejsze wpływy Cesarstwa Austrowęgierskiego. Tak samo zresztą, jak w innych większych miastach CK Austrii. Autor ukuł zresztą dla dawnego imperium bardzo wdzięczny neologizm: cekania. Twierdzi, że kiedy cesarstwo uprawniło mieszkańców do posługiwania się językiem polskim i rozwoju rodzimej kultury, co stało się w 1869 roku i pociągało z a sobą kolejne swobody, był to w opinii Ukraińców najlepiej oceniany rozwój tego regionu. I z żalem go żegnali po ustaniu działań I wojny.  Zwłaszcza, że dla Lwowa zaczął się ten okres od haniebnego pogromu Żydów lwowskich przez oddziały wojsk polskich z przyzwoleniem polskiego naczelnika miasta. A później już jako część Polski Galicja Wschodnia, jak ja nazwali zaborcy, stała się Małopolską Wschodnią, a Ukraińcy mieszkańcami drugiej kategorii z ograniczonymi prawami do swojej kultury i języka. Dlatego choć autora drażnią nazwy ulic i pomniki Bandery, Szuchewicza i innych UPA-owców, których nie waha się nazywać  faszystami, ale stara się rozumieć mentalność mieszkańców tej części Ukrainy i wyraża nadzieję, że nowi bohaterowie prędzej czy później wyprą z miast tych walczących niecnymi metodami o niepodległą Ukrainę. 
Autor pisze tu o krajobrazie miasta tuż przed wybuchem wojny w lutym  2022 roku, o kontrastach między rynkiem z eleganckimi i za drogimi jak na kieszeń mieszkańców hoteli i restauracji, obliczonych na miejscową elitę i obcokrajowców, a pozostałymi częściami miasta, podejrzewając, że może to doprowadzić do buntu  mieszkańców, o lwowskiej chuliganerii, bałaku, szlaku, po którym poruszał  się w dzieciństwie i młodości Stanisław Lem, o (trudnych) relacjach polsko-ukraińskich i o życiu kulturalnym Lwowa, a właściwie wybranych jego aspektach. 
Ostatni rozdział zawiera opis  pierwszych dni wojny, która wprawdzie w pierwszych dniach nie objęła Lwowa, ale stał się on miejscem postoju ucieczki mas ludzi uciekających Polski i innych krajów graniczących za zachodzie z Ukrainą. Opis tego exodusu, którego autor był świadkiem, po przedzierał się  samochodem z Polski do Lwowa, zrobił na mnie większe wrażenie niż migawki telewizyjne z tych i następnych dni wojny.
Ten literacki fresk z talentem namalowany słowem przez Szczerka zrobił na mnie ogromne wrażenie, pozwolił  zrozumieć sentyment do tego miasta tych, którzy znają je tylko z opowiadań rodziców i dziadków, ale i tych, którzy ulegli fascynacji miastem, które mieli okazję poznać w ostatnich latach. Że już nie wspomnę o samym autorze.
Nie mogę nie wspomnieć o szczególnym jego talencie słowotwórczym. Wspomniałem już o cekanii, ale nie sposób nie wspomnieć o Radziecji, czyli tzw. Kraju Rad, Poradziecji, czyli o krajach, które się usamodzielniły, ale szczególnie urocze zdało mi się określenie wyróżniających się elegancją  ubarberzonych uciekinierów z Kijowa