Kiedy czyta się biografie, autobiografie lub, jak w tym w przypadku, wywiady rzeki z Polakami, którzy za nie takie pochodzenie, jakie władzom komunistycznym się podobało, musieli emigrować z Polski w 1968 i 1969 roku, widać jak na dłoni, ile straciła polska kultura, nauka, literatura czy ekonomia. Pisałem już tu o wygnańcach, którzy zyskali międzynarodowe uznanie w wymienionych sferach działalności: m.in. Zygmuncie Baumanie czy Włodku Goldkornie.
Tuż po ukazaniu się wywiadu-rzeki z Lejbem Fogelmanem czytałem wzmiankę o tej książce. Z informacji o niej wynikało, że to wyjątkowo barwna postać o niesłychanym darze narracji i pewnych skłonnościach do koloryzowania.
Ale w natłoku wielu innych wartych lektury nowości ta w końcu mi umknęła. Ale znalazłem ją wśród zwrotów w lokalnej bibliotece publicznej. I przeczytałem w jeden dzień.
Lej Fogelman musiał emigrować jako student wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego w 1969 r. Urodził się w Legnicy, ale zapobiegliwa matka w trosce o przyszłość syna przeniosła się do stolicy, gdzie Lejb mógł skończyć dobre liceum (im. Lelewela) i podjąć studia na najlepszej polskiej uczelni. Wyjechał do Stanów sam. Matka jednak go odwiedzała i jak to żydowska matka stale się zamartwiała. Dzięki pomocy znajomego dostał pracę w nowojorskiej Bibliotece Publicznej, co już było czymś wyjątkowym, bo to bardzo prominentne miejsce. Przedstawiwszy jako student prawa z miejsca dostał prestiżowy etat asystenta naukowego. Szybko okazało się, że polska szkoła prawnicza to jednak dalece nie to, co amerykańska, a do tego jego kwalifikacje językowe okazały się nader mierne. Dostał się jednak do kolegium stanowego, gdzie po ukończeniu dostał stypendium Fulbrighta na badania w Moskwie. Okazało się, że rewersy na poszukiwanie publikacje i rękopisy wracały puste, gdyż - jak zapewniano - takich materiałów biblioteka nie posiada. Ale w jednej z posiadanych przez siebie książek znalazł przypis do publikacji znajdującej się właśnie w "Leninowce". Okazało się, że jednak była. Uznał, że skoro będzie miał dostęp tylko do publikacji już znanych z literatury, to szkoda jego czasu. Zaczął więc podróże turystyczne. W ZSRR mógł odwiedzić tylko Leningrad, ale zaryzykował i dopisał sobie w wizie także Niżnyj Nowgorod, którego zabytki nosiły tylko ślady dawnej świetności. Ze Szwecji, skąd wreszcie mógł spokojnie telefonować, bo nie czuł za plecami anioła stróża, czyli bezpieczniaka. Mógł też wysłać testy na wydział prawa na Uniwersytet Harvarda. Gdyby nie jego wysoka ocena z pewnością nic by ze studiów nie wyszło. Dostał więc stypendium pozwalające nie tylko na studia, ale i na miejsce a akademiku. Okazało się, że studia to głównie dyskusja z profesorami nad różnymi prawniczymi kazusami. Skończył studia i natychmiast zajął się doktoratem. Po jego ukończeniu promotor, poznawszy jego temperament i rozległość zainteresowań, odradził mu pozostanie na uczelni. Sam przyznał, że gdyby nie posłuchał tej rady, byłby dziś szanowanym profesorem, autorem rozprawy "Chów bydła i nierogacizny w okręgu riazańskim w w latach 1906-1914". Co spotkało jego kolegę.
Sam zaś, mając rekomendacje swoich profesorów. dostał pracę w renomowanej firmie prawniczej. Reprezentując ją wygrywał procesy cywilne lud z sukcesem doprowadzał do ugody między stronami. Niejednokrotnie przychodziło mu stawać w szranki z reprezentującymi przeciwne strony jego wykładowcami z Harvardu.
Kiedy w Polsce rozpoczęła się transformacja ustrojowa pośpieszył ze swoją wiedzą i doświadczeniem, doprowadzając m.in. do prywatyzacji, fuzji lub przejęć banków i tworząc tym sposobem nowy system bankowości w Polsce. Z Wikipedii wiem, że zyskał w ten sposób renomę w skali europejskiej.
Z wywiadu, znakomicie ze znawstwem i kulturą przeprowadzonym przez Michała Komara, wynika, że Fogelman poznał osobiście setki wielkich tego świata ze świata kultury i polityki, nie wyłączając np. Jeana Paula Belmondo, Władimira Wysockiego i jego żony Mariny Vlady lub cesarza Hajle Selassie.
Pominąłem tu pewne pikantne szczegóły. Kto po książkę, uzupełnioną licznymi fotografiami, sięgnie, nie pożałuje.
Od mojej znajomej Facebookowej, p. Sylwii Frołow dowiedziałem się, że szykuje się dalszy ciąg wywiadu.
Dziękuję za rekomendację. Lubię biografie barwnych ludzi a tym bardziej jeśli to barwni, zdolni Żydzi. Na przykład fotograf Horowitz, Henryk Grynberg, Roman Polański oraz znakomity Józef Hen. Jego książka "Nowolipie. Moje najpiękniejsze lata" dorównuje prozie I.B. Singera.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz. Chciałem wspomnieć o Grynbergu, ale on ubiegł Gomułkę i został w Stanach odmawiając powrotu z Teatrem Żydowskim.
OdpowiedzUsuńMamy podobne gusta. Też jestem fanem prozy Józefa Hena. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie powieść "Nikt nie woła"