Chcieliśmy spędzić część tegorocznych wakacji w Świnoujściu. Ja przez sentyment, bo jeszcze w PRL dwa razy korzystałem tam z kuracji uzdrowiskowej i chciałem wrócić pamięcią, wiedząc, że tymczasem miasto, a zwłaszcza jego część nadmorska wypiękniało. Żona zaś przez to, że nigdy tam nie była. Owszem jakieś dziesięć lat temu przepłynęliśmy promem do części miejskiej, ale na pójście nad morze nie było czasu.
Biuro podróży "Senior" zaproponowało nam tydzień w domu "Złoty Kłos": blisko morza, dobre warunki, więc po krótkim namyśle podpisaliśmy umowę. I dopiero na parę tygodni przeczytaliśmy opinie. Mało pochlebne. Ale - pomyśleliśmy - małoż to takich, co kręcą nosem? Nie powinno być źle.
Ale było. To co na zdjęciu w folderze wyglądało zachęcająco, w praktyce przypominało najlepsze lata gierkowszczyzny. Do recepcji idzie się schodami na zewnątrz budynku na wysoki parter. Na szczęście na piętra jest - mocno wysłużona, ale kursująca niezawodnie - winda. W pokoju cała nowoczesność sprowadzała się do telewizora plazmowego, ale z podstawowymi tylko kanałami. Bez sportu, kina, ale z TVP Info. Był
balkon, ale strach było nań wyjść, bo wyglądał tak, jakby mógł się
urwać. Zresztą nikt przed nami już chyba przez całe lata nie próbował
wyjść, bo ze szpar między wysłużonymi cementowymi płytami wystawały
kępki trawy, a może perzu.
Posiłki w stołówce w godzinach 8.00, 13.00 i 17.00. I takie jak wysłani tu przez NFZ kuracjusze. Tyle, że oni za trzy tygodnie z zabiegami zapłacili po kilkaset złotych, a my z żoną za tydzień ok. 3000 zł bez zabiegów.
Rano przychodząc na śniadanie (na szczęście trafił nam się dwuosobowy stolik) zastawaliśmy po 4 - 5 plasterków wędlin, 2 - 3 plastry sera żółtego, po kilka kawałków pomidora i/lub rzodkiewki, a masła z trudem wystarczało na cieniutko rozsmarowane dwie skibki chleba lub dwa kawałki rozłupanej na dwie połowy, przyznać trzeba, że świeżej, bułki. No i wrzątek i saszetki herbaty "minutka". Raz było kakao, a raz kawa inka z mlekiem. Można było na koniec nalać sobie kawy, ale my, tzw. pierwsza zmiana, nie mieliśmy na to czasu, to wnet przychodziła na posiłek druga zmiana. Sami kuracjusze, ci pełnopłatni musieli wstawać na 8.00. Opis obiadów i kolacji darujmy sobie.
W trakcie naszego pobytu przyjechało jakieś małżeństwo. Usłyszeliśmy, bo mieli miejsce przy sąsiednim stoliku, jak pani uspokajała męża: "Jakoś przeżyjemy te dwa tygodnie".
Z rozrzewnieniem wspominaliśmy posiłki w pensjonacie "Pod Jemiołą" w Ciechocinku lub w "Muszelce" w Kołobrzegu: od 8.00 do 10.30, na zasadzie szwedzkiego stołu z bogatym wyborem wędlin, serów, owoców, konfitur i napojów. Na koniec w "Pod Jemiołą" można było wziąć jeszcze kawę i z jakimś ciasteczkiem usiąść z nią w ogrodzie. Można też było wybrać sobie dania do obiadu, a kolacja znów przy szwedzkim stole. W tym roku tygodniowy pobyt, z czterema zabiegami dziennie, kosztowałby nas 3800 zł. w Przestronnym pokoju i łazienką o powierzchni niewiele mniejszej od pokoju.
A do tego przez pierwsze dni nie rozpieszczała nas pogoda. Odziani we wszystko, cośmy na gorszą, ale jednak nie chłodną pogodę wzięli, wychodziliśmy jednak na zadbane promenady, z licznymi ławkami po obu stronach lub do centrum miasta przez duży, zadbamy park. Na promenadach setki jeśli nie tysiące miejsc, w których można coś zjeść i się napić. Ceny, trzeba przyznać, nie wyższe niż np. we Wrocławiu. Mieliśmy swoje ulubione miejsca na przedobiednią lub przedwieczorną kawę (bo w czasie kawy wypisanej w domu mieliśmy kolację), a ja ponadto na lampkę wina lub szklaneczkę piwa. Bo żona nie wiedzieć czemu odmawiała sobie trunków.
Ale jednak wypoczęliśmy, w końcu też złapaliśmy trochę opalenizny i nawdychali jodu. I z nauczką, że trzeba jednak starannie wybierać spośród przedkładanych ofert. Nawet przez biura kierujące swe usługi dla seniorów.
środa, 22 czerwca 2022
Wakacje (jak) w PRL
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Piękna miejscowość, pogody biuro podróży nie gwarantuje, ale "noclegownia" ma znaczenie. Dobrze, że jednak wypoczęliście.
OdpowiedzUsuń