27 czerwca minęło ćwierć wieku od dnia, kiedy minister edukacji nauki prof. Jerzy J. Wiatr złożył podpis pod decyzją o powołaniu Dolnośląskiej Szkoły Wyższej Edukacji. Tak bowiem wtedy miała nazywać się uczelnia, na skutek czego ciągle trzeba było wyjaśniać, że wyższa jest szkoła, a nie edukacja. Wśród inicjatorów znajdowało się bowiem parę osób przywiązanych do dawnego nazewnictwa uczelni, jak Szkoła Główna Handlowa, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego czy Szkoła Głowna Warszawska, jak po zamknięciu przez władze carskie uniwersytetu nazwano nowo powstała uczelnię w jej miejsce.
Dowiedziałem się o tym od ówczesnego prezesa Zarządu Dolnośląskiego Towarzystwa Wiedzy Powszechnej dra hab. Roberta Kwaśnicy, która to organizacja wystąpiła w z wnioskiem o utworzeniu uczelni i zagwarantowała finansową stronę jej działalności. Oto gdzieś w środku lata zaprosił mnie do swego gabinetu w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie jeszcze wtedy był wykładowcą i zaproponował mi utworzenie biblioteki nowej uczelni i prowadzenie jej.
Byłem trochę zakłopotany, bo raptem kilka dni wcześniej otrzymałem obietnicę zatrudnienia na stanowisku adiunkta na Uniwersytecie Śląskim. Robert, z którym znaliśmy się już ponad 30 lat, a przez lat kilka mieszkaliśmy przez ścianę w tzw. domu asystenta, pozbawił mnie skrupułów, zapewniając że jemu chodzi o to, żeby biblioteka hulała, jak się wyraził. Zastrzegłem się jeszcze, że jeśli ja miałbym tworzyć tę bibliotekę, to chciałbym mieć warunki na stworzenie jej na moją miarę. Było nie było, przez dwie kadencje byłem prezesem Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, a przez pięć lat kierowałem Biblioteką Uniwersytecką. Na co Robert odrzekł, że dobrze się składa, bo on chce stworzyć uczelnię na swoją miarę. Mogłem zapewnić, że dokąd będę pracował w pojedynkę, biblioteka będzie otwarta przez cztery dni w tygodni przez osiem godzin, a zanim zaczną się zajęcia będę codziennie przygotowywał bibliotekę na przyjęcie studentów. I że będę godnie wynagradzany, choć na początek to nie będą wielkie pieniądze.
Pojechaliśmy zaraz potem na miejsce uczelni. Okazało się, że to dwupiętrowy budynek w stylu modernistycznym, stanowiący do niedawna siedzibę dyrekcji PA-FA-WAG-u. Weszliśmy do dwóch pokojów połączonych amfiladowo, w którym miała mieścić się biblioteka. I poprosił, żebym z grubsza z marszu przedstawił koncepcję urządzenia tych wnętrz. W tych warunkach, to nie wydawało się trudne. Uznałem, że jednym pomieszczeniu będzie księgozbiór na regałach wzdłuż ścian, czytelnia na kilka miejsc oraz stanowisko obsługi, aa w drugim większa czytelnia, a księgozbiór wzdłuż ścian, a ponadto dwa specjalne regały z czasopismami. bieżącymi. Współpracowałem wtedy z firmą specjalizującą się w wytwarzaniu i sprzedaży wyposażenia bibliotek, więc koncepcja była prawie gotowa. Nie mogło nie paść pytania, a co z katalogiem. Odpowiedziałem z odrobiną pewności siebie: Umówmy się, że ty się znasz na pedagogice, a ja na bibliotekarstwie. Katalog będzie, ale nie taki w dziesiątkami szafek i setkami szufladek, tylko elektroniczny, który będzie wymagał tylko komputera, na początek wystarczą dwa - jeden do pracy, a drugi do korzystania przez użytkownikiem. I wystarczy do tego drugiego stolik i krzesło. Zdziwił się, ale zapewnił, że komputery będą, a do września budynek będzie okablowany.
Przeszliśmy następnie do dawnego gabinetu dyrektora PA-FA-WAG-u, też działacza TWP, który miał być gabinetem rektora. Tam zostałem poproszony o sporządzenie planu wydatków na pierwszy rok funkcjonowania uczelni oraz opisanie koncepcji biblioteki do przedstawienia jej na pierwszym posiedzeniu senatu. Co do wydatków mam się nie ograniczać, pieniądze będą.
No i zabrałem się do roboty. Napisałem plan finansowy, z wyliczeniem wydatków na zakup zbiorów, mebli, urządzeń, komputerów, materiałów itd. i wyszło mi chyba 50 tysięcy. Rektor popatrzył i uznał, że za skromny. Za kilka dni przyszedłem z odważniejszym, na 60 tysięcy. Potem jeszcze na 80 tysięcy i w końcu stanęło na stu tysiącach. Widział kto rektora, który korygował plan wydatków w górę? Potem już planowałem odważniej, a kolejni kanclerze albo przystawali na plan, albo korygowali, ale już w dół.
Za to jak usiadłem do spisania koncepcji wyszedł mi plan strategiczny na dziesięć lat! Przepisowy, z uwzględnieniem okoliczności sprzyjających i zagrożeń oraz sposobami reakcje na nie. Ładnie go oprawiłem i oddałem rektorowi. Było to coś, co miało cechy planu strategicznego. Tyle, że nie był zrobiony przez podmiot zewnętrzny i właściwie nie zawierał rozwiązań na wypadek, gdyby coś szło nie tak. Życie pokazało na szczęście, że wszystko przez cały okres objęty planem szło tak, jak należało zakładać. Od razu zyskałem doświadczenie, obudowane dodatkowo obszerną literaturą i analizą innych planów, przydało się w pracy dydaktycznej.
A na potrzeby senatu musiałem przygotować koncepcję na jedną stronę ze szkicami obu sal.
W planie na pierwszy rok było zaś zakupienie niezbędnych mebli (w części uzyskałem je w drodze darowizny od firmy, z którą współpracowałem, zgromadzenie podstawowego księgozbioru, zakup dwóch komputerów, zakup i wdrożenie systemu komputerowego, niezbędnych materiałów, w tym druków bibliotecznych oraz uruchomienie udostępniania zbiorów.
Ponad tysiąc książek i kilkadziesiąt roczników czasopism pedagogicznych przekazał bibliotece rektor, ponad sto ja, ponad sto podarowały Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, a ponad tysiąc zostało zakupionych, w tym niezbędne słowniki i encyklopedie. Wikipedia i słowniki internetowe, niezbędne w opracowaniu nabytków były dopiero w zalążku.
Wybrałem popularny w owym czasie system SOWA. Sam właściciel systemu i jego sprzedaży Leszek Masadyński, przywiózł go, zainstalował i wdrożył mnie do jego wykorzystania, czyli wprowadzania i wyszukiwania danych, a po kilku miesiącach także wypożyczania. Do tego czasu w użyciu były karty czytelników i udostępniania materiałów. Z konieczności wprowadzałem do systemu nowości i materiały, które były najczęściej polecane studentom lub związane z pedagogiką oraz jej subdyscyplinami i dyscyplinami pokrewnymi.
A tymczasem rektor zwołał senat, podczas którego poznałem wiele osób oraz spotkałem znane mi już z uniwersytetu, a niektórych także z kompanii wojska, w której byłem żołnierzem podczas I roku studiów a także z okresu mojej aktywności w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej, w którym najpierw byłem prelegentem, a potem działaczem.
Rektor zaprezentował koncepcję uczelni, perspektywy jej rozwoju, głównie w oparciu o nauki o edukacji. Zaznaczył, że uczelnia będzie tworzyć własną bazę materialną i kadrową, co będzie oznaczało powolne stawianie kroków. I dodał, że jeśli ktoś obiecywał sobie, że za rok - dwa stać go będzie na domek w szeregowcu, może już opuścić posiedzenie. Nikt nie wyszedł.
A podczas bodaj trzeciego posiedzenia senatu w przerwie zaprosiłem obecnych na otwarcie biblioteki. W systemie było już kilkaset rekordów książek oraz rekordy chyba wszystkich posiadanych roczników czasopism pedagogicznych. A na stołach przygotowany przez koleżanki z rektoratu poczęstunek.
Dlatego tę datę, 26 marca 1998 r. uważam, że faktyczne oficjalne otwarcie biblioteki. Ale nikt z obecnych wtedy nie pracuje już w DSW. Może przypomnę o tym we właściwym czasie moim koleżankom obecnie pracującym w bibliotece.
A może ktoś kiedyś zechce dopisać dalszy ciąg tej historii
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz