Przy większości poniemieckich gospodarstw rosło po parę drzew owocowych, które tu i ówdzie zasługiwały na miano sadu.
Tak było w gospodarstwie rodziców. Na ogrodzonej parkanem około ćwierćhektorowej łączce rosły trzy jabłonie, dwie grusze, chyba cztery śliwy i jedna dość rachityczna wiśnia. Dwie rozłożyste jabłonie rodziły niewiele jabłek, a jedna z nich właściwie tylko co drugi rok. Nie znałem się na rodzajach jabłek, starsi mawiali, że kosztele. Owoce były duże, kolorowe i słodkie. Część zjadaliśmy, a co się przed nami udało uchronić, tata zakopywał w pszenicy na strychu i wytrzymywały do świąt Bożego narodzenia. Druga rodziła jabłka późnym latem lub zgoła jesienią. Przypuszczalnie były to jonatany. Owoce były kwaskowate. Mama robiła z nich mus na jabłecznik lub na nadzienie do pieczonych w piecu nadziewanych bułeczek, które nazywaliśmy pieczonymi pierogami. Trzecia to była dość młoda papierówka. Rodziła obficie i zrywaliśmy owoce nie czekając aż dojrzeją. Bo słodkie stawały się przysmakiem dla robaków.
Jedna grusza rodziła klapsy. Druga późno owocowała,a owoce smakowały dopiero, gdy miąższ zaczynał brązowieć. Wiśnia rosła tuż przy murze części mieszkalnej domu, a że zasłaniała okno, tata regularnie przycinał jej gałęzie. Owoców, szklanek, wystarczało właściwie tyle, żeby je na bieżąco zjeść.
Śliwy w części rosły w sadzie, a w części w ogródku. Rodziły węgierki i podobne w kształcie i smaku śliwki w kolorze żółtym. Tylko miąższ tak łatwo nie odchodził od pestek. Na bieżąco były jedzone, mama robiła knedle (jak to u nas nazywane pierogami), a poza tym smażone były na powidła. Pamiętam, że tu i ówdzie pędzono ze śliwek bimber.
Z wszystkich zabiegów sadowniczych znany był tylko jeden: bielenie wapnem pni drzew owocowych późną jesienią. Kiedy zaczynały się mrozy, pnie jabłoni ogacane były słomą. Tata zostawiał dwa snopy zboża, które na Boże Narodzenie stawały w kącie pokoju, a potem wracały do stodoły, żeby ewentualnie wykorzystać je do ogacenia drzew w sadzie. Słoma była prosta, więc nadawało się do tego celu.
Wzdłuż płotu odgradzającego sad od drogi, a właściwie szerszej ścieżki wijącej się przez środek wsi, rosły krzewy malin, zaś w poprzek sadu, dzieląc go na dwie części, rosły krzewy czerwonych porzeczek i agrestu.
Porzeczki rosły też wzdłuż drucianego ogrodzenia przydomowego ogródka.
Trawa między drzewami była wypasana przez domowe zwierzęta. W niektórych gospodarstwach między drzewami stało kilka lub kilkanaście uli pszczół.
A w ogródku rosły też różne kwiaty ogrodowe: piwonie, mieczyki, astry i inne. Latem mama na niedzielę cięła je na bukiet i stawiała na stół.
A pośrodku było kilka grządek warzyw: marchewki, pietruszki, koperku, czosnku i chyba też sałaty.
Oprócz tego w gospodarstwach były ogrody warzywne. W naszym rosła kukurydza, wczesne ziemniaki, groch, fasola, ogórki, pomidory (ach, jak pachniały, gdy zaczynały dojrzewać!),dynie, słoneczniki, rzodkiew i mak. Młoda kukurydza była często gotowana i był to dla nas przysmak. Lubie do dziś. Dojrzała, gdy łodygi już obsychały, była łuskana (brało się dwie kolby ocierały z pewnym naciskiem jedna o drugą i sypało się ziarno. Na mąkę kukurydzianą, ziarnami podlejszego gatunku, z końcówek kolb, karmiło się kury. Rzucając po prostu przed nie takie nie do końca obłuskane kolby. Resztki szły na gnojowisko i razem z obornikiem stawały się nawozem.
Nikomu w latach pięćdziesiątych na wsi mak nie kojarzył się z narkotykiem. Chociaż według opowieści mego wuja gdy byłem mały mama robiła wywar z makowin, polewała nim łyżeczkę cukru, zawijała to w bawełnianą szmatkę i robiła z tego swego rodzaju smoczek. Powodował on, że zasypiałem i spałem do obiadu, a rodzice mogli iść w pole. Drugi taki dostawałem po obiedzie i spałem do wieczora.
A w ogóle jako dzieci wysypywaliśmy z makowin ziarenka na dłoń i zjadaliśmy. Były lekko gorzkawe, ale bardzo nam smakowały. Jesienią jednak po prostu wyłamywało się główki i ziarno wysypywało do garnków, a z nich przesypywało do bawełnianego worka. Służył do posypywania chleba, bułeczek i rogalików, po utarciu w makutrze, do wypieków jako nadzienie, bo mama piekła też pyszne bułeczki nadziane utartym makiem, placek makowy i oczywiście makowiec, nazywany w naszych stronach zawijańcem. A na wigilię utarty mak służył jako składnik kutii.
Zdarzało się też, że mama odważała kilogramowe porcje wsypywała do bawełnianych, szytych przez siebie woreczków i wraz z innymi produktami rolnymi woziła do miasta na targ.
Z całą pewnością pewnością sad, nazywany przez rodziców, a w konsekwencji i przez nas, dzieci, sadkiem, oraz przydomowy ogródek były kontynuacją działalności gospodarzy niemieckich. Podobnie było w przypadku innych gospodarstw. Tyle, że powoli podupadały, co było widać zwłaszcza po ogrodzeniach, które tam, gdzie było to konieczne, było łatane, gdzie ogrodzenie zdawało się niekonieczne, murszało lub było do końca rozbierane. Drzewa owocowe były przycinane tylko w razie uschnięcia gałęzi. A gdy drzewo uschło całe, z ziemi wystawał karcz. A jabłonie rodziły coraz mniej owoców.
Na tym tle wyróżniało się tylko gospodarstwo kierowniczki szkoły i jej męża oraz plebania. Acz i tu z latami dawał się we znaki brak środków na remonty. Widać było jednak staranność w utrzymaniu tego, co się zastało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz