Powieść Dom pod Lutnią Kazimierz Orłosia, która w swoim czasie zebrała bardzo dobre recenzje, pożyczyłem z biblioteki z myślą o żonie. Ta jednak po przeczytaniu stwierdziła, że też powinienem ją przeczytać, bo opowiada o powojniu, ale na Mazurach, gdy ja tu pisałem o Dolnym Śląsku.
Sama anegdota jest prosta. Mieszkająca w Warszawie matka, której męża jako byłego AK-wca aresztowano i skazano na wieloletnie więzienie wywozi kilkuletniego syna Tomka na mazurską wieś, gdzie osiadł jej ojciec pułkownik, przedwojenny ułan, który po kampanii wrześniowej spędził całą wojnę w oflagu. Ale jako przedwojenny oficer ma prawo obawiać się komunistycznej władzy, do której rządów ma zdecydowane krytyczny stosunek. Jako realista nie ma złudzeń, że zdarzy mu się w podeszłym wieku coś dobrego. Chce spokojnie dożyć żywota. Zostawia ukochaną Warszawę i rodzinny dom z niekochaną, jak się okazuje żoną w nadziei na ocalenie własnego życia i przynajmniej wewnętrznego poczucia wolności.
Jako były ułan jazłowiecki (wreszcie wiem, dzięki powieści, na czym polegała owa "jazłowieckość", bo jakoś nie odczuwałem potrzeby ustalenia tego na własne potrzeby innym sposobem) i gospodarz na dość sporej zagrodzie, z dwiema krowami, dwoma końmi i sprzętami opuszczonymi przez Frau Kalinowską, która przesiedliła się (została przesiedlona?) do Niemiec, pułkownik Bronowicz ma do pomocy mieszkającą z nim młodą autochtonkę z córką oraz okolicznego młodego Ukraińca, przesiedlonego tu w ramach "akcji Wisła". W trudnych sytuacjach (najścia ubeków lub ludzi zwanych dziś "żołnierzami wyklętymi") ma wsparcie w szefie UB w pobliskim mieście, byłym przedwojennym ułanie i też kombatancie dopiero co zakończonej wojny, ale dogaduje się też w miejscowym wójtem których chroni go przed nadmiernym wymiarem obowiązkowych dostaw. Przynależność do lokalnej elity każe mu odwiedzać kurtuazyjnie kierowniczkę szkoły i jej siostrę, choć razi go ich wrogi stosunek do Ukraińców, w jakimś stopniu usprawiedliwiony przejściami i zapamiętanymi scenami z Wołynia. Oczekują one od pułkownika słów nadziei na zmianę sytuacji wewnętrznej w Polsce. Ten jednak nie kryje się ze swoim brakiem złudzeń.
Jako były ułan jazłowiecki (wreszcie wiem, dzięki powieści, na czym polegała owa "jazłowieckość", bo jakoś nie odczuwałem potrzeby ustalenia tego na własne potrzeby innym sposobem) i gospodarz na dość sporej zagrodzie, z dwiema krowami, dwoma końmi i sprzętami opuszczonymi przez Frau Kalinowską, która przesiedliła się (została przesiedlona?) do Niemiec, pułkownik Bronowicz ma do pomocy mieszkającą z nim młodą autochtonkę z córką oraz okolicznego młodego Ukraińca, przesiedlonego tu w ramach "akcji Wisła". W trudnych sytuacjach (najścia ubeków lub ludzi zwanych dziś "żołnierzami wyklętymi") ma wsparcie w szefie UB w pobliskim mieście, byłym przedwojennym ułanie i też kombatancie dopiero co zakończonej wojny, ale dogaduje się też w miejscowym wójtem których chroni go przed nadmiernym wymiarem obowiązkowych dostaw. Przynależność do lokalnej elity każe mu odwiedzać kurtuazyjnie kierowniczkę szkoły i jej siostrę, choć razi go ich wrogi stosunek do Ukraińców, w jakimś stopniu usprawiedliwiony przejściami i zapamiętanymi scenami z Wołynia. Oczekują one od pułkownika słów nadziei na zmianę sytuacji wewnętrznej w Polsce. Ten jednak nie kryje się ze swoim brakiem złudzeń.
Wbrew obawom matki Tomek szybko zaadoptował się na wsi, w czym walny udział miał dziadek, który zadbał, żeby wnuk miał atrakcje (jazda na koniu, łowienie ryb, kąpiele w rzece) poznał kolegów i koleżanki (o niemieckich imionach, ale mówiących coraz płynniej po polsku), miał poczucie beztroski i bezpieczeństwa, ale i sam poświęcał mu wiele uwagi, prowadząc poważne rozmowy i tłumacząc sens zaobserwowanych przez chłopca zdarzeń i zjawisk oraz ich właściwe nazwy. Stąd m.in. nazwa domu dziadka (i tytułu powieści) - pod Lutnią, czyli pod gwiazdozbiorem z najjaśniej świecącą gwiazdą Vega.
Czytelnik z każdą przeczytaną stroniczką wsiąka w ten mazurski krajobraz przyrodniczy i społeczny. I niejeden raz się wzrusza. Ale i pobyt Tomka u dziadka, i powieść, napisana prostą i elegancką polszczyzną, choć ze zrozumiałych powodów z niemieckimi i ukraińskimi wtrąceniami, bez epatowania grami czasu i konwencji, ma swój kres. Za szybko...
Czytelnik z każdą przeczytaną stroniczką wsiąka w ten mazurski krajobraz przyrodniczy i społeczny. I niejeden raz się wzrusza. Ale i pobyt Tomka u dziadka, i powieść, napisana prostą i elegancką polszczyzną, choć ze zrozumiałych powodów z niemieckimi i ukraińskimi wtrąceniami, bez epatowania grami czasu i konwencji, ma swój kres. Za szybko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz