Od dawna interesują mnie relacje naszego narodu z Ukraińcami, Niemcami i Żydami. Nie godzę się na tkwiący głęboko wśród moich rodaków antysemityzmem, nie mającym żadnego racjonalnego uzasadnienia. Za bzdurne uważam twierdzenia o podłożu religijnym (że niby Żydzi są winni ukrzyżowania Chrystusa) oraz negatywne cechy przypisywane narodowi żydowskiemu jak chytrość, skłonność do oszustw czy wyzyskiwania innych narodów. W ogóle nie uznają jakichkolwiek teorii o zbiorowej osobowości narodów, jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało. Jeśli w narodach zachodzi jakieś podobieństwo zachowań, to jest ono wynikiem zaszłości historycznych, poziomu życia, religii lub położenia geograficznego i życia w określonej strefie klimatycznej. Jako Polacy wciąż jesteśmy ofiarami nacjonalistycznej lub, jak kto chce, polskocentrycznej nacjonalistycznej edukacji lub w ogóle jej niedostatku, co daje efekt w postaci podatności na teorie spiskowe i niezdolności do przyswajania sobie elementarnej wiedzy naukowej.
Piszę o tym, żeby uzasadnić sięgnięcie po niedawno wydaną książkę wieloletniego zastępcy redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Jarosława Kurskiego zatytułowaną Dziady i dybuki (Agora, 2022). Otóż kilkanaście lat temu przez przypadek dowiedział się on o głęboko skrywanej przed synami przez matkę, sędzię gdańską, o jej żydowskich korzeniach. Miała powody, żeby tak długo jak się da skrywać tę tajemnicę. Dzięki niej spokojnie skończyła studia prawnicze i przez lata pracowała jako sędzia w kraju pozornie internacjonalistycznym, ale z którego po wojnie Żydzi uciekali gdzie mogli, nawet do Niemiec. Wprawdzie już jej pradziad, bogaty przemysłowiec nie poprzestał na asymilacji, lecz zmienił nazwisko z Bernstein na Niemirowski. Co i tak wielu z jego trzynaściorga dzieci i wnuków nie uchroniło przed pójściem do gett, a w końcu śmierci w niemieckich obozach zagłady.
Wziąwszy pod uwagę liczne potomstwo protoplasty rodu, z którego wywodzi się matka i chcąc poświęcić więcej uwagi przynajmniej tym, którzy wyraźniej zaznaczyli się w polskiej nauce, gospodarce, kulturze czy polityce, autor podjął się tytanicznej roboty. W jej efekcie oraz niewątpliwego talentu narratorskiego powstała pasjonująca historia. Choć przyznaję, że po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stronic (z blisko pięciuset) zacząłem gubić się w rodzinnych koligacjach. Na szczęście trochę dzięki własnym wysiłkom, a trochę staraniom krewnych mógł załączyć drzewa genealogiczne rodu Bernsteinów (Niemirowskich) i rodzin skoligaconych, w tym także swego ojca. I dalej już czytałem z zakładką na tych genealogiach.
A tych zasłużonych krewnych było wieku: plantatorzy, profesorowie uniwersytetów (głównie Jana Kazimierza we Lwowie, a potem różnych uczelni w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu i oczywiście w Gdańsku), ale też w Oxfordzie i w Moskwie, artyści (wybitna pianistka Anna Landau), architekci i inżynierowie.
Najwięcej uwagi autor poświęcił swemu ciotecznemu dziadkowi Ludwikowi Niemirowskiemu (1888-1960), który jako osiemnastolatek wyemigrował do Anglii, zmienił imię i nazwisko na Lewis Namier. W 1918 r. jako członek ekipy premiera Wielkiej Brytanii brał udział ww pracach nad ustaleniem granic Polski i był głównym przeciwnikiem przedstawiciela Polski Romana Dmowskiego.
Potem rozpoczął błyskotliwą karierę akademicką jako historyk Anglii. Uzyskał kilka doktoratów honorowych i został uszlachcony przez królową Elżbietę II.
Wbrew woli ojca obstawał przy swoim żydostwie, stał się czołową postacią w ruchu syjonistycznym. W efekcie ojciec go wydziedziczył, a rodzina dała mu do zrozumienia, że nie powinien przyjeżdżać na pogrzeb ojca.
Wiele miejsca poświęcił swojej babce Teodorze (siostrze Lewisa Namiera), która zakupiła majątek we wsi Koszyłowce w województwie tarnopolskim. Tam urodziła się matka autora i niemal do końca życia regularnie odwiedzała rodzinne strony, choć dwór został rozgrabiony ledwo właściciele wygnani przez sowieckich sołdatów zniknęli na za zakrętem drogi. Ale został rodzinny grób, pielęgnowany przez mieszkańców.
Wieś sąsiadowała z Jazłowcem. Walczącym w okolicy ułanom polskim przeciw armii ukraińskiej miała pomóc Matka Boska Jazłowiecka. w 1938 r. odbyła się tam uroczysta koronacja jej figury. Babka Teodora miała brać udział w przygotowaniach, a mała Anna wraz z ojcem brała udział w uroczystości.
No i z sentymentem pisze autor o swoim dzieciństwie i młodości w Gdańsku, którą dzielił między naukę a aktywność społeczną, najpierw w harcerstwie, a potem już w opozycji demokratycznej. Ciepło wspomina ojca, z którym łączyła go serdeczna więź. O swoim bracie wspomina tylko marginalnie.
Książka zawiera mnóstwo fotografii ze zbiorów rodzinnych, które dodatkowo urealniają opowieść.
PS.
Powoli spisuję własną biografię. Z myślą o dzieciach i wnukach, gdyż pisząc o rodzicach, zrozumiałem, że za mało wiem o ich życiu, bo albo nieuważnie ich słuchałem gdy snuli opowieści, albo za mało zadawałem pytań. Dałem do przeczytania żonie pierwszych kilkanaście stron o moim dzieciństwie. Twierdzi, że ma kłopoty ze zrozumieniem, kto jest kto. Więc chyba sporządzę jakiś skorowidz osób z objaśnieniami o osobach nie powiązanych rodzinnie i może domaluję jakieś drzewko. Niewysokie, bo nawet dziadków nie mogłem poznać osobiście
Stefan, z wielką uwagą przeczytałam książkę, którą tu recenzujesz i przyznam, że również nieco się pogubiłam w genealogii rodziny Autora. Ale nie szkodzi, same losy są tak fascynujące, że nie ma znaczenia pokrewieństwo.
OdpowiedzUsuńNajwiększe wrażenie zrobiły na mnie pierwszy i ostatni rozdział książki. Pierwszy, bo to był początek, odkrycie i strach matki. Wstrząsająca rozmowa. A ostatni, bo to pogrzeb/pogrzeby Anny, zwłaszcza pierwszy w Gdańsku zrobiony przez brata z udziałem całej pisowskiej wierchuszki i koncelebrą Głódzia. To coś, co dla mnie było czymś, co się po prostu nie mieści w głowie.
Dziękuję za recenzję.
Jola Morytko
Zgadza się, każda z opisanych tu biografii ma swój dramatyzm
OdpowiedzUsuń