Jako seniorzy mamy przywilej urządzania sobie ferii i wakacji w dowolnym terminie, a także tu i ówdzie korzystać z ulg w opłatach. Dlastego też wybralismy się na tygodniowy pobyt w Kołobrzegu w ostatnim możliwym terminie przed sezonem letnim.
I trafiliśmy znakomicie. Wbrew wcześniejszym prognozom było - umiarkowanie - ciepło i pogodnie. Od 19 do 23 stopni i tylko jednego przedpołudnia lekko popadało. Po południu znów było jaqk należy.
Odbywaliśmy długie spacery, najczęściej po tych samych szlakach, bo to jednak niewielkie miasto. Najczęście promenadą nadmorską do latarni morskiej i ewentualnie do końca falochronu, a w drugą strone do Parku Fredry. Oczywiście nie można było nie pójść do rynku i nie zobaczyć bazyliki, także od środka. Nie miałem nigdy w historii posiadania smartfona z krokomierzem tygodnia ze średnią ponad 12 000 kroków.
Na miejscu okazało się, że wymóg certyfikatu o zaszczepieniu, o czym uprzedzono nas telefonicznie uprzedzono, traktowany jest nader serio. Nie mielismy go, tzn. ja miałem, ale nie wydrukowany a QR code sfotografowałem w sposób niepełny, ale mielismy karteczki z datami zaszczepień i miła lielęgniarka dyżurna mogła dzięki temu nam je wydrukować. Karmiono nas hojnie i smacznie. Kiedy nie dojadłem ziemniaków i jarzyn podczas pierwszego obiadu i usprawiedliwiłem się, że wszystko było bardzo smaczne, ale to dla nas za dużo, pani z personelu odpowiedziała podziękowaniem i dodała, że kto ru przyjechał w nadziei, że schudnie, może już wracać do domu. Jednak zostaliśmy, a w domu okazało się, że jednak nieco zrzuciłem z wagi, a zonie nie przybyło. Może dlatego, że jej średnia dzienna kroków oscylowała wokół 8000 kroków. Co i tak jest jej rekordem.
Czytałem malo. Właściwie głównie w czasie "popasów" w spacerach. Zawsze bowiem miałem ze sobą książkę lub numer "Newsweeka" czy "Tygodnika Powszechnego". Zamawiałem sobie piwko lub kawę i czytałem. No i trochę przed zaśnięciem. Zasypiałem jednak szybciej niż zwykle.
Dokończyłem lekturę - znakomitej - książki chorwackiej pisarki Dobravki Ugresić Lis (Wydawnictwo Literackie, 2020). Jest to zbiór kilku esejów, które składają się swoistą autobiografię pisarki, z akcentem na okres wojny bałkańskiej 1992-1993 r. i lata poźniejsze.
Autorka, filolożka rosyjska, brzydząca się nacjonalizmem, który nasilił się w poszczególnych krajach byłej Jugosławii i stał się przyczyną wojny domowej, skutkującej ludobójstwem i wędrówki ludów, a w końcu podzieleniem się na kilka odrębnych państw, który trwał ponad 20 lat i nie wiadomo, czy na tym się skończy.
Autorka użyła tu wielce wymownej metafory z wyobrażeniem szklanej kuli, w której małą cząstkę wypełnia niewielki kraj, który rozpadł się na kilka kraików.
Nacjonaliści chorwaccy doprowadzili do usunięcia jej książek z kanonu lektur, a ja samą pozbawili pracy w Instytucie Badań Literackich, bez oznak solidarności ze strony współpracowników. Poczuła się więc zmuszona do emigracji i po paru krótkich postoijach osiaidła ostatecznie w Amsterdamie.
Jako rusycystka wiele miejsca poświęca dwudziestowiecznej literaturze rosyjskiej, głównie tej z pierwszej połowy XX w. i pisarzom, którym w wiekszości nie udało się przeżyć terroru stalinowskiego. Mnie najbardziej ujęła trochę dłuższa historia powrotu autorki na krótki czas do jej rodzinnego wiejskiego domu. Okazało się, że zajmuje go człowiek, z którym autorka szybko znajduje wspólny język i partnera do dłuższych rozmów. Ów człowiek kierował grupą saperów, którzy usuwali niewybuchy z czasu wojny bałkańskiej. A przez lata był sędzią w Zagrzebiu. Nie mogąc wypełniać powinności zawodowych w państwqie nacjonalistów zgodnie z prawem i własnym sumieniem, wybrał taki sposób emigracji wewnętrznej. I w końcu sam nadepnął na minę i zginął.
Pobyt w rodzinnej wsi stał się okazją do wspomnień i reflelksji, tym łatwiej wyrażonych, że w części w formie dialogów z lokatorem jej domu.
Autorka pisze, że lubi podróżować, zwłaszcza pociągami, które kojarzą się jej z salonami. A podróżuje dużo, także samolotami, podkreślając, że w klasie ekonomicznej. I sama siebie przypisuje do kategorii pisarzy klasy ekonomicznej. Zapraszana jest bowiem na rozmaite kongresy i sympozja w całej Europie, a ich organizatory, na ogół beneficjenci jakoś uzasadnionych funduszy europejskich, stać prawdopodobnie tylko na opłacenie pociągu lub miejsca w samolocie w klasie ekonomicznej. Nie wszystkie zaproszenia przyjmuje, ale wybiera te w wartych poznania miastach i krajach. Poznaje ciekawych ludzi, których chętnie słucha, ale bywa, że i tu i ówdzie sama okazuje się nieznana. We Włoszech, o czym pisze o tym w zamykającym książkę esesu "Owdowiała lisica", zaproszono ja do jakiejś, podobno elitarnej i drogiej wyższej uczelni sztuki pisania. Studentom była zupełnie nieznana. Toteż słuchacze podczas jej wykładu zdawali się nie zwracać uwagi na jejwykład. Spytała więc, jak oni chcą zwrócić uwagę na swoje nowele i eseje, skoro sami nie cjhcą poświęcić uwagi jej słowom. Pomogło, a na koniec nawet zaczęli z nią dyskutować. Skłoniło to pisarkę do wynurzeń na temat twórczości literackiej i o swoim miejscu jako pisarki w społeczeństwie. Nawiązała do tego, co pisał Borys Pilniak o naturze lisa: "Przekleństwo liisa polega na tym, że nie jest kochany. Lis nie ma tak wielkiej siły, żebyśmy się go bali, ani też rzuającej się w oczy urosy [...]. Ten zachwyt, który przez chwilę na niego spływa, lis krótkowzrocznie uważa za miłość. To lisie momenty sławy. Reszta jest historią strachu, ucieczek przed nabojami myśliwych, nieustającym szczekaniem psów, historią pogoni, lizania ran, samotności itaniej zabawy z grzechotką zrobioną z kurzych kostek".
Mądra, piękna książka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz