Kisielewski jako powieściopisarz miał w PRL-u krótkie okresy, kiedy jego twórczość była publikowana. Był to okres odwilży po 1956 r. (kiedy to ukazała się powieść Sprzysiężenie i jeszcze jedna czy dwie) oraz po... wprowadzeniu stanu wojennego, gdy jego książki zaczęły publikować wydawnictwa podziemne.
Kto miał możliwość przywoził sobie jego książki z Paryża lub Londynu, wydawane tam przez oficyny emigracyjne. Sam słuchałem, dość nieregularnie, gdyż odbiór "Wolnej Europy" bywał rozmaity, w odcinkach powieści Śledztwo, pod którą autor podpisał się jako Tomasz Staliński. Chyba nie z powodu chęci uniknięcia represji, bo i tak było powszechnie wiadomo, że powieści pisał najczęściej pod tym pseudonimem lub jako Teodor Klon. Raczej chciał oddzielić swoją twórczość kompozytorską i publicystyczną od literackiej, do której sam chyba nie przywiązywał dużego znaczenia.
Przypadkiem trafiłem na powieść tego autora Podróż w czasie, wydaną po raz pierwszy w 1982 r. przez Instytut Literacki w Paryżu i wznowioną w 1989 r. , gdy już było wolno, przez warszawskie "Iskry".
Jest to historia uczestnika Powstania Warszawskiego, któremu udało się umknąć przed prześladowaniami i ostatecznie osiąść w Stanach Zjednoczonych, gdzie - można się domyślać - napotkał rodaka, który pod nowym nazwiskiem pracował w jakichś służbach specjalnych. Sam zresztą też przybrał sobie nazwisko Dolenc. I pod nim wybrał się pod koniec lat siedemdziesiątych do Warszawy. Trudno dociec, po czyjej stronie była inicjatywa: czy po stronie służb, które potrzebowały ulokować w Warszawie swego człowieka, któremu powierzyły misje zebrania informacji, czy też Dolenc chciał, żeby pożyć sobie w swym rodzinnym mieście w komforcie za pieniądze amerykańskiego podatnika i skorzystał z koneksji z wyżej postawionym swoim rodakiem. Dość, że zamieszkał w nowo zbudowanym hotelu Forum, z książeczką czekową i gotówką, którą wymieniał u portiera w stojącym naprzeciw Forum hotelu Metropol po czarnorynkowym kursie.
Znajomość z piękną studentką sam mu wpadł w ręce, dzięki przedsiębiorczości dziewczyny, która - jak się okazało - szukała możliwości szybkiego wyjazdu na stałe do Stanów, a potem na dodatek wyszło, że jest córką generała milicji.
Kto miał możliwość przywoził sobie jego książki z Paryża lub Londynu, wydawane tam przez oficyny emigracyjne. Sam słuchałem, dość nieregularnie, gdyż odbiór "Wolnej Europy" bywał rozmaity, w odcinkach powieści Śledztwo, pod którą autor podpisał się jako Tomasz Staliński. Chyba nie z powodu chęci uniknięcia represji, bo i tak było powszechnie wiadomo, że powieści pisał najczęściej pod tym pseudonimem lub jako Teodor Klon. Raczej chciał oddzielić swoją twórczość kompozytorską i publicystyczną od literackiej, do której sam chyba nie przywiązywał dużego znaczenia.
Przypadkiem trafiłem na powieść tego autora Podróż w czasie, wydaną po raz pierwszy w 1982 r. przez Instytut Literacki w Paryżu i wznowioną w 1989 r. , gdy już było wolno, przez warszawskie "Iskry".
Jest to historia uczestnika Powstania Warszawskiego, któremu udało się umknąć przed prześladowaniami i ostatecznie osiąść w Stanach Zjednoczonych, gdzie - można się domyślać - napotkał rodaka, który pod nowym nazwiskiem pracował w jakichś służbach specjalnych. Sam zresztą też przybrał sobie nazwisko Dolenc. I pod nim wybrał się pod koniec lat siedemdziesiątych do Warszawy. Trudno dociec, po czyjej stronie była inicjatywa: czy po stronie służb, które potrzebowały ulokować w Warszawie swego człowieka, któremu powierzyły misje zebrania informacji, czy też Dolenc chciał, żeby pożyć sobie w swym rodzinnym mieście w komforcie za pieniądze amerykańskiego podatnika i skorzystał z koneksji z wyżej postawionym swoim rodakiem. Dość, że zamieszkał w nowo zbudowanym hotelu Forum, z książeczką czekową i gotówką, którą wymieniał u portiera w stojącym naprzeciw Forum hotelu Metropol po czarnorynkowym kursie.
Znajomość z piękną studentką sam mu wpadł w ręce, dzięki przedsiębiorczości dziewczyny, która - jak się okazało - szukała możliwości szybkiego wyjazdu na stałe do Stanów, a potem na dodatek wyszło, że jest córką generała milicji.
Nie dziw więc, że w pobliżu hotelowego pokoju przybysza ze Stanów zainstalowali się polscy bezpieczniacy i dość szybko zabrali się do dzieła. Romans nie był też na rękę amerykańskiej ambasadzie, nie chcącej narazić na szwank swoich relacji z polskimi służbami.
Zanim jednak wcześniej niż planował przyszło mu opuścić ojczyznę, odkrył kawałek miasta na nowo i doznał rozczarowań z powodu ogólnego brudu, nawet w uznawanych za przyzwoite restauracjach i kawiarniach, nieporządku oraz złych relacji międzyludzkich, jakże różniących się od tego, do czego przyzwyczaił się przez dwadzieścia lat emigracji. Spotkał też swoich dawnych towarzyszy broni i przyjaciół z lat młodości. Jedni się urządzili i kosztem pewnych strat moralnych porobili kariery, inni z rezygnacją mówią "i tak jakoś żyjemy", bez nadziei na zmianę stanu rzeczy.
Powieść ta jest także swoistym hymnem autora dla Warszawy, która mocno pokiereszowana przez wojnę, została w swoim centrum dość starannie odbudowana, ale rozbudowana już chaotycznie i bez gustu. Widać tu spojrzenie kogoś, kto dzieli czas na pobyty w świecie zachodnim i w kraju i boleje nad tym, że tu jest brzydziej, dużo mniej przyjemnie. Przekrzywiona na okładce fotografia Pałacu Kultury, z czerwona flagą jakby przymocowana do iglicy oddaje opis tego miasta w późnym okresie gierkowszczyzny. Część tych obserwacji zawiera w myślach bohatera, ale najczęściej jednak w formie narracji autorskiej. Jakby sam chciał wyrazić swoją miłość dla miasta.
Nie jest to powieść powalająca wartkością akcji, sprawia wrażenie realizowanej z pewnym talentem recepty na zgrabnie opowiedzianą intrygę, a więc trochę sensacji, trochę seksu, trochę fascynacji półświatkiem i trochę sentymentu, ale wciąga i każe doczytać do końca, w gruncie rzeczy dość wcześnie przesądzonego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz